|
17 lipca 2007 Kamina - Elbasan - Musketa 65 km, 5:50
Rano zapragnęliśmy zjeść coś ciepłego. Znaleźliśmy sympatyczną jadłodajnię, a jej właściciel mówił nawet trochę po angielsku.
Poprosiliśmy o coś lokalnego a on zaproponował Pace Koke, jakieś danie z krowy które jest lokalnym przysmakiem. Za parę minut podano nam coś na kształt
brązowej gęstej zupy z tłuszczu w której pływały elementy krowy nie wszędzie uznawane za zjadliwe. Można tam było wypatrzyć język, ogonek, jakieś flaki,
kawały tłuszczu, skóry i innych badziewi (zobacz). Wyglądało to ohydnie. Za to smakowało jeszcze gorzej. Większa część wylądowała w krzakach.
Do tego dostaliśmy jeszcze koszyk z grzankami z chleba, po szklance wody i po misce zsiadłego mleka. Gdybym to wszystko zjadł to chyba też musiałbym
spędzić w krzakach dłuższą chwilę. Całe szczęście że jak zawsze mieliśmy przy sobie buteleczkę rakiji którą zabijaliśmy na bieżąco wszystkie szkodliwe
bakterie wprowadzane do żołądków.
Z restauracji pomknęliśmy nadal w dół i koło 11 osiągnęliśmy Elbasan. Tam pooglądaliśmy sympatyczne miasteczko, wypiliśmy kilka zimnych napoi i
pełni optymizmu ruszyliśmy dalej. Kiedy za kilka kilometrów zjechaliśmy na drogę do Tirany nasz optymizm został natychmiast zresetowany.
Tuż przed nami stała potężna góra, prawie pionowa, o wysokości niemal kilometra, a na całym jej zboczu widać było wijącą się drogę którą musimy pokonać.
Do tego upał był już nie do zniesienia, jak do tej pory zapowiadał się najgorętszy dzień wyprawy. Kilka minut po 12 wiedzieliśmy już że czeka nas marsz.
Krok za krokiem zaczęliśmy się wpychać pod górę. Po godzinie dotarliśmy do knajpki gdzie wypiliśmy po zimnym piwie i nabraliśmy wody. To nas trochę
zdopingowało i szybko ruszyliśmy dalej. Mijały kolejne kwadranse, robiło się coraz bardziej gorąco, a kolejnego lokalu nie było widać. Roślinność
skończyła się prawie zupełnie, co jakiś czas stały tylko stare wysuszone drzewka oliwne. Krajobraz zrobił się jak na dzikim zachodzie, jedynie ogromna
fabryka u stóp góry przypominała nam że to Albania (zobacz mapkę). Po 3 godzinach nogi już ledwo pchały ciężki rower, a temperatura stawała
się nie do zniesienia. Jak się później dowiedzieliśmy w tym dniu było 46 stopni. Normalny człowiek w takiej temperaturze siedzi nad wodą w cieniu, a
jedyne co go z cienia wyciągnie to chłodzące się w tej wodzie piwo. A my od 4 godzin pchaliśmy rowery pod górę po rozgrzanym asfalcie, a dookoła tylko
skały, piasek, wyschnięte krzaki, serpentyny i urwiska. Brakowało już tylko krążących sępów. Wreszcie dotarliśmy do knajpki. Niestety zaskoczenie, wody
do nabrania nie ma a za piwo chcą po 200 leków. No nie, tego już za wiele. Niech wiedzą że Polak nawet wycieńczony swój honor ma i nie da się oskubać
albańskim kapitalistom. Poszliśmy dalej i spotkaliśmy kobiety sprzedające oliwę i jakieś bliżej niezidentyfikowane produkty spożywcze. Nie miały do
sprzedania nic do picia ale odstąpiły nam pół litra swojej wody z lodem (kurde, jak one ją tam uchowały ?). Coś niesamowitego takie kilka łyków lodowatej
wody w tym ukropie. Dalej było już odrobinę łagodniej i nawet zaczęliśmy trochę jechać. Za pół godziny dotarliśmy do lokalu w którym nie było nic do
jedzenia ale był kran z zimną wodą i piwo z lodówki. Byliśmy uratowani. Jeszcze tylko jakieś 10 km pod górę, obiado-kolacja i znaleźliśmy się na przełęczy.
Bilans: od 12 do 18 pokonaliśmy 21 kilometrów pod górę z czego 15 km na piechotę. Za to widok z przełęczy pozwolił zapomnieć o trudach podjazdu.
Niesamowite, tonące w mgle i chmurach okoliczne góry tworzyły zupełnie baśniowy krajobraz.
Dalej było już z góry praktycznie do samej Tirany. My jednak tam nie dojechaliśmy, po drodze znaleźliśmy sympatyczny jak się wydawało motel w cenie
15 euro za pokój. Zdecydowaliśmy się zostać tam dwie noce, a na zwiedzanie Tirany pojechać autobusem.
|   |