Albania 2007

    WSTĘP     RELACJA     MAPA     STATYSTYKI     KSIĘGA GOSCI

 
 Na wstępie chcieliśmy serdecznie podziękować państwu Marii i Bogdanowi Kosanowicz za bezinteresowną pomoc w znalezieniu miejsca gdzie możemy zostawić auto. Nie poznaliśmy ich bliżej ale widząc ich nastawienie do turystów możemy śmiało polecić ich usługi. Wszystkich zainteresowanych pobytem w Czarnogórze, czy to leniuchowaniem czy czynnym zwiedzaniem zachęcamy do zapoznania się z ich stroną www
Dziękujemy również gospodarzom u których zostawiliśmy auto i gdzie spędziliśmy ostatni leniwy dzień - za gościnę, pomoc i życzliwość.

8 lipca 2007
auto - Ulcinj - Sukobin - Shkoder - Mieda
68 km, 3:54

    Rano obudził mnie upał. Jeszcze przedwczoraj wieczorem byliśmy w chłodnej Polsce, a tu godzina 8 rano i temperatura grubo ponad 30 stopni. Jechaliśmy samochodem 30 godzin praktycznie bez postoju, na miejsce dotarliśmy wczoraj około 23. Wydawało się że trzeba to będzie odespać, jednak spływający po całym ciele pot uniemożliwiał skutecznie dalszy przyjemny odpoczynek. Poskręcaliśmy rowery, spakowali namiot i już mieliśmy wyjeżdżać gdy nasi gospodarze zaprosili nas na kawę. Żeby lepiej nam się jechało do kawy dostaliśmy po 2 pięćdziesiątki wspaniałej domowej śliwowicy. Widać chyba było po nas że jest naprawdę super, bo za chwilę dostaliśmy jeszcze półlitrową butelkę na drogę. Ruszyliśmy w południe, ale że droga z Ulcinja okazała się bardzo sympatyczna i niezbyt górzysta na granicy stawiliśmy się około 15. Jedynym utrudnieniem był straszny gorąc, nie wiedzieliśmy wtedy że to dopiero zapowiedź piekielnych temperatur które właśnie zbliżały się nad Bałkany.

    Zawsze przybywając do nowego kraju staramy się zrobić na granicy ciekawe foto: tablica "Welcome to Albania", informacje o dopuszczalnych szybkościach, flaga państwowa. Niestety na granicy albańskiej nie jest to możliwe. Nie ma tam bynajmniej zakazu fotografowania, po prostu granica to jedna budka z pogranicznikami którzy wbijają pieczątki. Gdyby nie mapa nie wiedzielibyśmy nawet do jakiego kraju wjeżdżamy. Na granicy trzeba pamiętać że Polacy i Słowacy jako jedyni na nie płacą opłaty wjazdowej która wynosi 10 euro od osoby. Celnicy albańscy czasem o tym zapominają i dopominają się o kasę, ale po usłyszeniu "Polonia no euro" wszystko wraca do normy. Zresztą na budzie jest wywieszona lista krajów wraz z opłatami więc w razie czego można ich tam pokierować.

    Wybierając się do Albanii należy ze sobą zabrać dużo leków. Za leki można tam bowiem kupić wszystko: żywność, wodę, browarki a nawet wynająć pokój w hotelu. Dla tych którzy się jeszcze nie zorientowali wyjaśniam że leki to nazwa albańskiej waluty (zobacz). W jej poszukiwaniu udaliśmy się do najbliższego większego miasta jakim jest Shkoder.

    Shkoder położony jest niedaleko jeziora Szkoderskiego nad rzeką Buna i jest największym miastem w północnej Albanii. Jego historia sięga kilkuset lat przed naszą erą jednak w mieście trudno to zauważyć. Nie widać tam zabytów, zabudowa jest nieciekawa. Jedynie wjeżdżając do miasta od zachodu (jak my) lub od południa można obejrzeć ciekawą budowlę - położone na sporej górze ruiny średniowiecznej twierdzy Rozafat.

    W Shkodrze bez trudu odnaleźliśmy Tirana Bank z którego ściany podjęliśmy 10.000 leków za kwotę około 320 zł. W tym miejscu warto zaznaczyć że praktycznie w całym kraju można płacić w euro, jednak przy niedużych zakupach sprzedawcy stosują niekorzystny przelicznik 100 leków = 1 euro. Jadąc na kilka dni warto więc zaopatrzyć się w lokalną walutę. Przetestowaliśmy czy leki nie są fałszywe kupując po buteleczce piwa Tirana, cena 100 leków, jak się później okazało standardowa cena butelki czy puszki tego piwa, przy czym zazwyczaj nie ważne czy to duże piwo czy małe. Piwo Tirana jest całkiem niezłe i zostało naszym głównym browarem w albańskiej części wyprawy.

    Z miasta wyjechaliśmy jeszcze płaską drogą na wschód a ponieważ ten dzień miał być lekki co by wypocząć po jeździe autem, szybko znaleźliśmy sympatyczny hotel Zambaku gdzie za pokój zapłaciliśmy po krótkich negocjacjach 2000 leków.


 
 jeszcze w aucietwierdza Rozafatalbańskie przedmieściawidoczekhotel Zambaku 
 


9 lipca 2007
Mieda - Puke
42 km, 4:27

    Noc była gorąca, a klimatyzacja w pokoju nie dała się uruchomić pokazując błąd. Rano okazało się co było przyczyną - kiedy podłączyłem maszynkę do golenia i usłyszałem jej leniwe buczenie dotarło do nas że napięcie w gniazdkach niekoniecznie przekracza 150V. Wychodząc z hotelu natrafiliśmy na właściciela który zaprosił nas na kawę a do niej tym razem po dużej szklance najlepszego albańskiego koniaku Skandenberg. Koniak nosi imię największego bohatera narodowego Albanii, który w XV wieku skutecznie bronił ojczyzny przed Turkami. Nosi go godnie bo jest naprawdę bardzo dobry i skutecznie dał nam siły na początek dnia.

    Wiedząc że zaczynają się góry niedaleko za hotelem zjedliśmy śniadanie i słusznie, za chwilę rozpoczęliśmy walkę z bałkańskimi serpentynami. Droga była dobrej jakości ale temperatury coraz wyższe a podjazd coraz bardziej stromy. Kiedy już wciągnęliśmy się na przyzwoitą wysokość około 700 m n.p.m. projektant drogi postanowił pokazać nam z bliska most wybudowany 500 metrów niżej. Kilka kilometrów na hamulcach i zabawa z serpentynami zaczęła się od nowa (zobacz mapkę). Tym razem nasze możliwości dobiegły końca i dużą część podjazdu pokonaliśmy na piechotę. Około 15 dojechaliśmy do Puke. Postanowiliśmy że jutro wyjedziemy wcześnie rano żeby trochę pojechać w chłodniejszym powietrzu, znaleźliśmy hotel, zamówiliśmy budzenie na 4 i poszliśmy na obiad. Okazało się że o tej porze wcale nie jest łatwo kupić coś taniego lokalnego. Większość lokali była jeszcze zamknięta lub właśnie się otwierała. Do tego Albańczycy wcale nie starają się żeby coś sprzedać, jak było na przykład w niedalekiej Turcji, gdzie od natrętnych sprzedawców ciężko się opędzić. Tutaj jeśli sprzedawca nie zna angielskiego (a nie zna prawie w 100%) to albo powie że nie ma nic do jedzenia, albo że jest coś np. za 500 leków ale nie umie wytłumaczyć co to jest tylko trzeba zamówić i zobaczyć. W końcu znaleźliśmy sympatyczną restaurację gdzie kelner przynajmniej próbował mówić po angielsku i zamówiliśmy bardzo dobry zestaw mięs z frytkami, chlebem, sałatkami i piwem po 500 leków od osoby.


 
 pierwsze serpentynytypowy krajobraz tego regionunasz ulubiony mosti droga za mostemi znowu serpentynyw drodze 
 


10 lipca 2007
Puke - Kukes
91 km, 8:22

    Nadgorliwy recepcjonista obudził nas już o 3:50. I bardzo dobrze - szybkie śniadanko i przed 5 byliśmy już na trasie. Na początek dnia 5 kilometrów podjazdu na wysokość 940 m. Według naszej mapy (o której parę słów dalej) najwyższa dzisiejsza przełęcz położona jest na wysokości 1284 m, a do Kukes mieliśmy 54 kilometry. Wydawało się nam że skoro byliśmy już na tych 900 metrach to dalsza droga będzie niezbyt skomplikowana. Nic bardziej mylnego - w tym momencie nie dość że skończył się asfalt to rozpoczął się szaleńczy zjazd po koszmarnie dziurawej drodze pokrytej kamieniami. Po kilku kilometrach po których od ściskania klamek zdrętwiały mi palce znaleźliśmy się na wysokości 400 m. Oczywiście natychmiast serpentyny poprowadziły nas pod górę. Po kilkukilometrowej wspinaczce znaleźliśmy się na kolejnej przełęczy z której oczywiście roztaczał się widok na głęboką dolinę przez którą wiedzie droga.

    Po drodze były oczywiście miejscowości, ale miastami trudno je nazwać. Zazwyczaj jest to kilkanaście domów i kilka knajp. Co ciekawe zazwyczaj nie ma tam sklepów spożywczych, a w knajpach można co najwyżej dostać wodę i piwo. Jeszcze jedna istotna uwaga - czasami w sklepach spotyka się że napisane ceny są 10 razy wyższe niż faktycznie. Pewnie jest to pozostałość po denominacji, nie trzeba się więc zrażać widząc kosmiczne ceny, trzeba się dopytać ile to naprawdę kosztuje.

    Rozpoczęliśmy kolejny zjazd. Był solidnie stromy i pokręcony a najciekawsze że od początku było widać całą drogę w dół i cały kolejny potężny podjazd. Zjeżdżałem tak sobie co chwilę przystając na robienie zdjęć aż nagle za kolejnym zakrętem zobaczyłem Łukasza przy rozmontowanym już rowerze. Okazało się że rozgrzana hamowaniem obręcz spowodowała eksplozję dętki - zrobiła się w niej dziura o średnicy kilku centymetrów. Na szczęście Łukasz miał zapasową oponę z dętką, co prawda 20 mm, ale jak się później okazało ta wytrzymała szczęśliwie do końca wyprawy. Szybko znaleźliśmy się w dołku, a temperatura i nachylenie stoku wymusiły na nas marsz pod górę. Tak sobie dreptaliśmy kiedy zatrzymała się koło nas furgonetka. Już myśleliśmy że chcą nas zabrać na górę, ale furgonetka była pełna Albańczyków. Kierowca uśmiechnął się kiedy dowiedział się skąd jesteśmy i zaczął swoją opowieść: "Ja trochę polski mówić kurwa. Mój brat z żona w Poznań kurwa. Jak się wam Albania podoba kurwa ?". Sympatycznie porozmawialiśmy chwilkę po czym busik odjechał a my poczłapaliśmy dalej. Na szczęście niedaleko spotkaliśmy maleńką knajpkę a przed nią miejscowych grających w karty. Jeden z nich mówił po angielsku i poratował nas zamawiając nam kiełbasę. Dostaliśmy bardzo sympatyczny zestaw: kiełbasa z grila, ser, bułka, ogórki, pomidory i ostra papryczka w cenie 200 leków za porcję (zobacz).

    Po obiedzie z nowymi siłami ruszyliśmy pod górę. Nie było najgorzej bo okazało się że przełęcz która według mapy ma 1284 m w rzeczywistości ma tylko 950. Za to przejechaliśmy już 60 km a Kukes które miało być po 54 km jak nie ma tak nie ma. Okazało się że z Puke do Kuses jest 94 km (!!!). Mapa Albanii wydawnictwa freytag & berndt okazała się zupełną porażką, wstyd panowie, wstyd.

    Na przełęczy przeanalizowaliśmy rosyjską mapę topograficzną i okazało się że do samego Kukes będziemy mieli łagodnie z góry. Kolejne zaskoczenie. Droga która jest na mapie nie istnieje a nowa droga wiedzie w kolejne góry. Nie był to jednak błąd na mapie a zmiany w rzeczywistości. Kiedy dojechaliśmy do Kukes i spojrzeliśmy na GPS byliśmy kilka km dalej ! W miejscu gdzie miasto jest na mapie powstał ogromny zalew zbierający wodę z gór, a miasto zostało przesunięte. Zaznaczony na śladzie hotel jest w samym centrum nowego Kukes (zobacz mapkę).

    Ten dzień był naprawdę ciężki - wyjechaliśmy o 5 rano a na miejsce dotarliśmy o 20. Trasa tylko 94 km a średnia 10.8 mówi sama za siebie. Na szczęście w hotelu od razu obniżyli cenę do akceptowalnej i szybko poszliśmy spać.


 
 na zjezdziea tu będziemy musieli wjechaćmała dziurka w dętcerestauracjastacja paliwbunkiermiasto Kukes 
 


11 lipca 2007
Kukes - Prizren - Planian
51 km, 4:23

    Zaczęło się po albańsku. Do samej granicy droga była szutrowa, dziurawa i kamienista i oczywiście po serpentynach. Wcześniej mieliśmy zamiar pojechać z Kukes na południe drogą lokalną, ale kiedy zobaczyliśmy jak wygląda jedna z głównych dróg krajowych odechciało nam się eksperymentów. Granica z Kosowem przebiegła bardzo sprawnie, uśmiechnięty celnik wbił do paszportu pieczątkę z logo ONZ i już byliśmy w części Serbii która prawdopodobnie niedługo zostanie oficjalnie nowym państwem. Natychmiast po przekroczeniu granicy szok - gładź asfaltu, czyściutkie restauracje, przy nich baseny, to wszystko polewane wodą żeby się nie kurzyło, do tego uśmiechnięci kelnerzy mówiący w języku który rozumiemy ! Tak nas to rozczuliło że od razu poszliśmy na piwo, tym razem również lokalne piwo Peja (1 euro). Do tego pleskawica czyli duży płaski kotlet z mięsa mielonego, surówki i piekielnie ostra papryczka (2 euro) (zobacz). W Kosowie oficjalną walutą jest euro nie ma więc problemu z wymienianiem gotówki.

    Szybko dojechaliśmy do Prizren gdzie na bazarze bez problemu kupiliśmy zapasową dętkę 28" do roweru Łukasza. Z Prizren wyjechaliśmy na wschód i zaczęliśmy delikatny podjazd wąwozem rzeki Bistrica. Wąwóz jest niesamowity, ma kilkadziesiąt a czasami kilkanaście metrów szerokości, mieści drogę i równolegle do nie rzekę a z obu stron są skały wysokie na kilkaset metrów. Jest to początek narodowego parku Sar Planina. 2 kilometry od drogi w linii prostej znajduje się góra Osljak o wykości 2212 m. Widoki są urzekające a o tym że jesteśmy w Kosowie przypominają tylko przejeżdżające co chwilę samochody wojskowe czy też transportery opancerzone, wszystkie z logo ONZ lub KFOR. Myśleliśmy że spotkamy może Polaków, ale widać w tej części kraju stacjonują tylko Niemcy i Turcy. Niestety o tym że była tam niedawno wojna przypominają również rozciągnięte wzdłuż lasów taśmy z napisami "MINE". W tej sytuacji, pomimo że mieliśmy całkiem dobrą kondycję i nastroje, namiot nie wchodził w grę. Znaleźliśmy więc motel Eleganca, który poza ceną (20 euro za pokój) nie miał wiele elegancji. Nie było prądu i wody, a kiedy włączyli na chwilę wodę to była zupełnie brązowa. Pokój też był odrobinę dziwny. Za to widoki na góry były super i jedzonko serwowali bardzo dobre.


 
 duża stacja paliw na międzynarodowej drodzedroga dwupasmowa z linią przerywanątak ogrodzone są lasy w Kosowietak ogrodzone są lasy w Kosowiewidok z naszego hotelukolacjaozdobny żyrandol w naszym pokoju 
 


12 lipca 2007
Planian - Kaczanik - Skopje - Głumowo
104 km, 7:10

    Budziki nastawiliśmy na 4 ponieważ dzień zaczynał się podjazdem na wysokość 1515 m. Było jednak zupełnie ciemno i co dziwniejsze chłodno, przestawiliśmy je więc na 5. Potem już szybko opuściliśmy motel i rozpoczęliśmy atak na przełęcz. Częściowo jadąc, częściowo idąc osiągnęliśmy ją tuż po godzinie 11. Po drodze obejrzeliśmy duży parking ze spalonymi samochodami, niektóre z nich miały jeszcze na sobie resztki taśmy "Police Line". Przełęcz okazała się turystycznym miejscem, były tam sklepy, knajpy, parkingi a nawet wyciąg narciarski typu wyrwirączka. Do tego jak wszędzie w tym regionie był tam potworny śmietnik. Miejscowi chyba rodzą się w śmieciach bo nikt nie ma skrupułów żeby wyrzucać je z okna samochodu, przed własnym domem czy też jak tutaj w miejscach widokowych. Gdzie tylko zatrzymują się samochody żeby podziwiać krajobraz tam za chwilę robi się góra śmieci - butelki, papierki, stare opony, kartony i oczywiście kupy tam gdzie da się dojść osobiście. Z problemem tym borykają się też zbiorniki wodne. Kiedy poziom wody się obniża lub wysychają zupełnie jak teraz, w korytach rzek pozostają tony śmieci w których najczęściej buszują radośnie świnie, krowy i kozy w poszukiwaniu resztek. Wyjeżdżając do Albanii, Macedonii czy Turcji trzeba się na to nastawić żeby się mocno nie zrazić, bo czasami wygląda to naprawdę przykro.

    Z przełęczy ruszyliśmy w dół - najpierw 25 kilometrów na hamulcach, w międzyczasie całkiem niezły obiad (zobacz), a potem kolejne 40 km łagodnie z góry. W ten sposób przekroczyliśmy granicę Macedonii i dojechaliśmy do jej stolicy Skopje. Tam pokrążyliśmy trochę po centrum, obejrzeliśmy z zewnątrz zamek i zrobiliśmy zakupy. Na pierwszy rzut oka Macedonia wydaje się bardziej religijna niż Polska. Nad Skopie góruje potężny krzyż, a na banknotach znajdują się głównie wizerunki świętych (zobacz). Walutą macedońską jest denar który kosztuje około 6 groszy. Zasililiśmy naszą kasę kwotą 5.000 denarów, co ciekawe bankomat nie obsługiwał kart Visa a jedynie Mastercard. Wyjechaliśmy z miasta i kilkanaście kilometrów dalej rozbiliśmy namiot.


 
 pasażer na gapęwyżerkana przełęczyna przełęczypomnik w Kosowiezamek w Skopjekrzyż w Skopje 
 


13 lipca 2007
Głumowo - Tetovo - Reczanie - Novo Sielo
74 km, 6:00

    Rano przejechaliśmy zaledwie kilka kilometrów kiedy przed nami wyrosły bramki wjazdowe na płatną autostradę. Podjechaliśmy do nich i spytaliśmy gdzie jest jakaś inna droga na Tetovo. Facet powiedział żeby jechać tędy i nie chciał kasy. Pojechaliśmy więc sobie autostradą, było zupełnie znośnie bo był szeroki pas serwisowy. Niedługo z boku pojawiła się stara droga. Skorzystaliśmy z najbliższej okazji i zjechaliśmy na nią. Był to dobry wybór bo nawierzchnia była bardzo dobra a ruchu nie było zupełnie. Do tego po kilku kilometrach natrafiliśmy na bardzo ładny basen na którym było może ze 3 osoby. Zapytaliśmy o cenę, kasjer powiedział 100, daliśmy mu jedną setkę i weszliśmy - nie protestował. W ogóle w Macedonii jest bardzo dużo basenów, na odcinku około 100 km minęliśmy ich chyba z 8. Dla tych którzy lubią taki wypoczynek jest tu super. Poplumkaliśmy się w basenie, ale ponieważ zgodnie z polskimi normami na terenie obiektu nie sprzedawali piwa a jedynie fantę i colę, szybko opuściliśmy jego teren.

    W Tetovo stara droga skończyła się i znowu skierowano nas na autostradę. Za chwilę znów były bramki z opłatą i sytuacja się powtórzyła. Pytam faceta którędy jechać rowerami do Gostivar a on mówi że prosto 25 kilometrów. No to pojechaliśmy, autostrada była dobrze wyprofilowana i za godzinę byliśmy na miejscu. Poszliśmy na pizzę (zobacz) która jak większość potraw w Macedonii była bardzo słona. Do tego jej głównym składnikiem był sos pomidorowy, żadna rewelacja, nie polecamy.

    Naszym celem na dzisiaj było jezioro Mavrovsko, żeby nie jechać już autostradą wypatrzyliśmy sobie na mapie krótszą drogę przez Vrutok i Recane (zobacz mapkę). Zarówno główna jak i nasza boczna droga szły cały czas pod górę a pomiędzy nimi była głęboka dolina. Kiedy dojechaliśmy do Recane i okazało się że droga całkiem się skończyła wkurzyłem się na tą mapę niesamowicie. Tak więc dla wszystkich przyszłych użytkowników mapy wydawnictwa freytag & berndt ponowne ostrzeżenie - ta mapa nie jest kiepska, to jest totalny shit. Pracowników tego wydawnictwa powinno się tam wysłać na rowerach bez wody, niech sobie pojeżdżą po drogach które wyrysowali. My tymczasem zaczęliśmy wypytywać miejscowych co dalej. Nie mieliśmy zamiaru wracać 8 km z góry i atakować od nowa autostradą. Pojawił się cień nadziei, jeden z miejscowych powiedział że można jechać ścieżką przez las. Co prawda i tak dojedziemy do drogi głównej, czyli skrót szlak trafił, ale przynajmniej nie musimy się wracać. Wbiliśmy się więc do lasu na piaskową drogę. Rewelacji nie było bo za chwilę zrobiło się tak stromo że musieliśmy jeden rower wpychać we dwóch. Na szczęście po około 500 m takiego biegania w tą i z powrotem góra się złagodziła i można było pchać samemu. Po drodze trafiliśmy jeszcze na przeprawę przez rzeczkę, nie była głęboka, dało się przepchnąć rowery bez zdejmowania sakw. Jechaliśmy tak sobie i szli na zmianę cały czas po piasku pod górę, aż spotkaliśmy dwóch myśliwych polujących na dziki. Dobrze że język macedoński jest podobny do rosyjskiego i można się normalnie dogadać. Narysowali nam oni na piasku plan przejazdu przez cały las aż do "magistrali". Teraz już bez zastanawiania się pojechaliśmy według ich wskazówek i za godzinę wyjechaliśmy znowu na główną drogę. A tam bez zmian - cały czas pod górę. Myślałem że kiedy odbijemy w stronę jeziora będzie już z góry. Niestety. Pod górę i pod górę. W tej sytuacji porzuciliśmy myśl o dotarciu dzisiaj nad jezioro i rozbiliśmy się na małej polance 1080 m n.p.m.


 
 gąsienniczkana baseniewycieczka krajoznawczaniezłe miejsce na wybudowanie miastaskończyła się drogaulubiona lokalna zabawa - kto trafi z kałacha w znaknocleg 
 


14 lipca 2007
Novo Sielo - Mavrovo Anovo - Rostusza
38 km, 2:43

    Dzień zaczęliśmy od kontynuowania podjazdu który po 7 km jazdy wprowadził nas na wysokość 1350 m. Dalej był niewielki zjazd i znaleźliśmy się w Mavrovi Anovi, miejscowości położonej tuż nad jeziorem Mavrovsko. Tam znaleźliśmy warsztat samochodowy który był nam potrzebny żeby wymienić u mnie pęknięte szprychy, wczorajszy dzień pozbawił mnie 3 sztuk. Po wymianie poszliśmy na burka. Potrawa o której czytałem przed wyjazdem miała być naszym głównym pożywieniem w Albanii. Wszyscy pisali że to tanie i sycące danie. Faktycznie tak jest jednak jadąc przez Albanię w ogóle nie spotkaliśmy budek z tym czymś przypominającym ciasto francuskie z mięsem lub serem. Później widzieliśmy kilka, ale głównie w Tiranie czy dużych miastach. W małych bocznych miasteczkach na burki nie ma co liczyć. Ten macedoński kosztował 40 denarów (2.50 zł), dało się zjeść ale żadna rewelacja. Jedząc burka usłyszałem brzdęk - pękła kolejna szprycha, znowu od strony pięciotrybu. Nie mieliśmy już chęci wracać się do warsztatu samochodowego. W tym dniu mieliśmy zamiar wypoczywać nad jeziorem, ale miejscowość była zbyt napchana turystami więc pojechaliśmy dalej. Okazało się że jezioro jest najwyższym punktem na naszej drodze i od tej pory zaczął się fantastyczny kilkudziesięciokilometrowy zjazd. Nie zrobiliśmy nawet 2 kilometrów kiedy usłyszałem kolejny brzdęk. Kolejna szprycha. Zatrzymaliśmy się obok drogi, zdjęliśmy koło. Na szczęście ludzie na Bałkanach są bardzo przyjacielscy i w ciągu 5 minut zatrzymaliśmy samochód, a jego kierowca nie miał co prawda odpowiedniego klucza ale zaraz zatrzymał następny samochód i zorganizował odpowiednie narzędzie. Za chwilę mknęliśmy już dalej niesamowitym wąwozem rzeki Radika. Zjechaliśmy kilka kilometrów i szybko znaleźliśmy piękną polankę tuż pod liczącą 2163 metry górą Medenic. Rozłożyliśmy namiot, podłączyliśmy GPS do ładowania i zajęliśmy się degustacją rakiji.

    Dla tych którzy interesują się tematem GPS opiszę nasz zestaw. Używamy telefonu Nokia e50 z programem SmartComGPS oraz modułu Nokia LD-3W. Na tą wyprawę zabrałem komplet map topograficznych w skali 1:50.000, cała Albania zajmuje około 700 MB, mapki te są bardzo dokładne i przydatne. Telefon i moduł wytrzymują na jednym komplecie baterii 15 godzin. Zestaw ładujemy z ładowarki produkcji Łukasza (zobacz). Nie wiemy jeszcze na ile ładowań wystarczą akumulatory bo nie rozładowaliśmy ich na wyprawie do końca ani razu.


 
 coraz wyżej i wyżejjezioro Mavrovskiedroga przez przełęczdroga przez przełęczw cieniu wielkiej górymotylki 
 


15 lipca 2007
Rostusza - Debar - Struga - Ohrid - Konsko
93 km, 6:07

    Kiedy rano otworzyłem oczy było ciemno, zasnąłem więc sobie dalej spokojnie. Okazało się że to potężna góra rzuca cień i słońce wyszło zza niej dopiero o 8:30. Nadal jechaliśmy wąwozem mijając kolejne piękne górskie jeziora. Spotkaliśmy pierwszy raz sakwiarzy. Dwóch Hiszpanów przemierzyło Albanię z południa na północ a teraz jechali do Kosowa. Ich strony to www.xtarafa.cat, www.trans-tadji.info i www.pedalsalcel.info.

    Wymieniliśmy spostrzeżenia i pojechaliśmy nadal z góry (a oni pod górę). Po południu dojechaliśmy do miasteczka Struga nad jeziorem Ohrid. Oczywiście pierwsze kroki skierowaliśmy na plażę aby się trochę ochłodzić. Wykąpaliśmy się ale żadna rewelacja. Plaża jest brudna, wszędzie pety i inne odpadki, dno dziwne, woda nie najczystsza. Do tego zjedliśmy hamburgera który był już zupełnie syfiasty. Północnego brzegu Ohridu nie polecamy zupełnie. Natomiast miasto Ohrid jest bardzo ładne, widać sporo starej zabudowy i zabytków, a nad miastem górują ruiny twierdzy cara Samuela z X wieku. Ciekawostka - w kilku pierwszych sklepach które odwiedziliśmy nie sprzedawali w ogóle alkoholu. W końcu jednak odnaleźliśmy właściwy sklep, zrobiliśmy zapasy i wyjechaliśmy z miasta. Kilka kilometrów dalej trafiliśmy na bardzo przyzwoitą kwaterę, tuż nad jeziorem, z widokiem na zachód słońca które niestety już zaszło. Cena za pokój wynosiła 600 denarów, nawet już się nie targowaliśmy.


 
 że im się chce tak wspinać do domu...takie ujęcia wody pitnej spotyka się częstokolejne górskie jezioroelektrowniaHiszpanie, ja i ciekawscy miejscowii znowu kolejne górskie jezioronad Ohridem 
 


16 lipca 2007
Konsko - Pogradec - Prenjas - Kamina
80 km, 5:16

    Od rana kontynuowaliśmy podróż wzdłuż brzegów jeziora Ohrydzkiego. Wschodni brzeg jest ciekawszy niż północny, plaże są zazwyczaj z małych kamyczków a woda czystsza. Jednak ilość hoteli, kempingów, kwater i knajp jest odstraszająca - zabudowa zajmuje praktycznie 100% wybrzeża, nie ma w ogóle dzikich miejsc. Następnie droga odbiła od jeziora na kilka kilometrów fundując nam podjazd i zjazd już w pobliżu granicy albańskiej. Tam mieliśmy nadzieję na odrobinę spokoju i kąpiel. Niestety myliliśmy się. Albańska część jeziora przedstawia obraz nędzy i rozpaczy. Wzdłuż brzegu na wodzie ciągnie się kilkunastometrowej szerokości pas odpadków, w zasadzie śmieci wymieszanych z jakąś brudną pianą. Ludzi do tego co niemiara, a żeby nie wchodzić przez ten syf pobudowali kilkudziesięciometrowe pomosty. Za miastem było odrobinę czyściej, za to chętnych do kąpieli jeszcze kilkukrotnie więcej. Zjedliśmy więc obiad i ruszyliśmy atakować kolejną przełęcz. Tym razem nie było najgorzej bo jezioro Ohrydzkie jest położone dość wysoko. Mieliśmy tylko około 400 metrów przewyższenia. Po drodze pooglądaliśmy kolejne bunkry, które tym razem wysypały w ilości większej niż muchomory po deszczu. Na jednym kawałku pola naliczyliśmy ich ponad 20 (zobacz). Niedługo osiągnęliśmy przełęcz (930 m) a z niej ujrzeliśmy niesamowity widok. Niedaleko przed nami za to 400 metrów niżej miasteczko Perrenjas a za nim długi prosty zjazd który na odcinku 60 kilometrów miał nas sprowadzić prawie do poziomu morza. Zjazd do miasteczka to oczywiście częste chłodzenie obręczy, gdyż kilka razy po drodze stały znaki informujące o nachyleniu 10% na długości 1 km. Za miastem godzina luźnej jazdy i znaleźliśmy przytulne miejsce na namiot w kotlince pomiędzy drogą a torami. Kiedy już się rozłożyliśmy okazało się, że tory są bardziej uczęszczane niż droga. Co chwilę przechodzili nimi ludzie prowadzący krowy czy owce, a nawet zupełnie samodzielnie stado kóz i samotny osiołek. Nikt się jednak szczególnie nami nie interesował.


 
 zamek w Ohridwzdłuż Ohriduwzdłuż Ohriduzjazd z przełęczymost kolejowymiejsce noclegupowrót do domu 
 


17 lipca 2007
Kamina - Elbasan - Musketa
65 km, 5:50

    Rano zapragnęliśmy zjeść coś ciepłego. Znaleźliśmy sympatyczną jadłodajnię, a jej właściciel mówił nawet trochę po angielsku. Poprosiliśmy o coś lokalnego a on zaproponował Pace Koke, jakieś danie z krowy które jest lokalnym przysmakiem. Za parę minut podano nam coś na kształt brązowej gęstej zupy z tłuszczu w której pływały elementy krowy nie wszędzie uznawane za zjadliwe. Można tam było wypatrzyć język, ogonek, jakieś flaki, kawały tłuszczu, skóry i innych badziewi (zobacz). Wyglądało to ohydnie. Za to smakowało jeszcze gorzej. Większa część wylądowała w krzakach. Do tego dostaliśmy jeszcze koszyk z grzankami z chleba, po szklance wody i po misce zsiadłego mleka. Gdybym to wszystko zjadł to chyba też musiałbym spędzić w krzakach dłuższą chwilę. Całe szczęście że jak zawsze mieliśmy przy sobie buteleczkę rakiji którą zabijaliśmy na bieżąco wszystkie szkodliwe bakterie wprowadzane do żołądków.

    Z restauracji pomknęliśmy nadal w dół i koło 11 osiągnęliśmy Elbasan. Tam pooglądaliśmy sympatyczne miasteczko, wypiliśmy kilka zimnych napoi i pełni optymizmu ruszyliśmy dalej. Kiedy za kilka kilometrów zjechaliśmy na drogę do Tirany nasz optymizm został natychmiast zresetowany. Tuż przed nami stała potężna góra, prawie pionowa, o wysokości niemal kilometra, a na całym jej zboczu widać było wijącą się drogę którą musimy pokonać. Do tego upał był już nie do zniesienia, jak do tej pory zapowiadał się najgorętszy dzień wyprawy. Kilka minut po 12 wiedzieliśmy już że czeka nas marsz. Krok za krokiem zaczęliśmy się wpychać pod górę. Po godzinie dotarliśmy do knajpki gdzie wypiliśmy po zimnym piwie i nabraliśmy wody. To nas trochę zdopingowało i szybko ruszyliśmy dalej. Mijały kolejne kwadranse, robiło się coraz bardziej gorąco, a kolejnego lokalu nie było widać. Roślinność skończyła się prawie zupełnie, co jakiś czas stały tylko stare wysuszone drzewka oliwne. Krajobraz zrobił się jak na dzikim zachodzie, jedynie ogromna fabryka u stóp góry przypominała nam że to Albania (zobacz mapkę). Po 3 godzinach nogi już ledwo pchały ciężki rower, a temperatura stawała się nie do zniesienia. Jak się później dowiedzieliśmy w tym dniu było 46 stopni. Normalny człowiek w takiej temperaturze siedzi nad wodą w cieniu, a jedyne co go z cienia wyciągnie to chłodzące się w tej wodzie piwo. A my od 4 godzin pchaliśmy rowery pod górę po rozgrzanym asfalcie, a dookoła tylko skały, piasek, wyschnięte krzaki, serpentyny i urwiska. Brakowało już tylko krążących sępów. Wreszcie dotarliśmy do knajpki. Niestety zaskoczenie, wody do nabrania nie ma a za piwo chcą po 200 leków. No nie, tego już za wiele. Niech wiedzą że Polak nawet wycieńczony swój honor ma i nie da się oskubać albańskim kapitalistom. Poszliśmy dalej i spotkaliśmy kobiety sprzedające oliwę i jakieś bliżej niezidentyfikowane produkty spożywcze. Nie miały do sprzedania nic do picia ale odstąpiły nam pół litra swojej wody z lodem (kurde, jak one ją tam uchowały ?). Coś niesamowitego takie kilka łyków lodowatej wody w tym ukropie. Dalej było już odrobinę łagodniej i nawet zaczęliśmy trochę jechać. Za pół godziny dotarliśmy do lokalu w którym nie było nic do jedzenia ale był kran z zimną wodą i piwo z lodówki. Byliśmy uratowani. Jeszcze tylko jakieś 10 km pod górę, obiado-kolacja i znaleźliśmy się na przełęczy. Bilans: od 12 do 18 pokonaliśmy 21 kilometrów pod górę z czego 15 km na piechotę. Za to widok z przełęczy pozwolił zapomnieć o trudach podjazdu. Niesamowite, tonące w mgle i chmurach okoliczne góry tworzyły zupełnie baśniowy krajobraz.

    Dalej było już z góry praktycznie do samej Tirany. My jednak tam nie dojechaliśmy, po drodze znaleźliśmy sympatyczny jak się wydawało motel w cenie 15 euro za pokój. Zdecydowaliśmy się zostać tam dwie noce, a na zwiedzanie Tirany pojechać autobusem.


 
 bunkier albański, rozmiar 2w Elbasanfabryka u stóp górykrajobraz na podjezdziei tylko fabryka ta samawidok z przełęczyna przełęczy 
 


18 lipca 2007
Tirana
km,

    Przez całą noc nie było prądu. Do tego temperatura na zewnątrz do samego rana nie spadła chyba poniżej 35 stopni. Do braku prądu już się przyzwyczailiśmy. Biorąc w Albanii hotel nie ma co patrzeć czy ma klimatyzację lub wentylator bo i tak przez całą noc nie zadziałają. Oczywiście każdy szanujący się lokal, czy to sklep, hotel czy restauracja posiada własny generator prądu, najczęściej pamiętający czasy Stalina. Kiedy wyłączają prąd natychmiast rozlega się charkot i warkot generatorów, który w połączeniu z imprezującymi na zewnątrz ludźmi i puszczonymi na ile fabryka dała mocy albańskimi disco przebojami tworzy atmosferę w której zaśnięcie graniczy z cudem. Koło 2 w nocy impreza się kończy, a wraz z nią paliwo w generatorach. Robi się błoga cisza, ustaje warkot prądnic, a także szum wentylatorów czy klimatyzacji. Po 5 minutach w pokoju robi się tak gorąco i duszno że nie wiadomo co ze sobą zrobić. Niestety wyjście na balkon nie pomaga, jest tam dokładnie tak samo. Po takiej nocy chęć do dalszej jazdy jest bliska zeru, nawet jeśli tak jak w tym dniu miała to być wycieczka autobusowa. Zebraliśmy się jednak jakoś i wypełzliśmy na ulicę. Na taksówkę czekaliśmy niecałą minutę. Albańskie taksówki to 9 osobowe busy które przemierzają z góry ustaloną trasę zbierając po drodze chętnych. Takim wynalazkiem dostaliśmy się do centrum stolicy (ponad 20 km) płacąc jedynie po 100 leków.

    Zwiedzanie Tirany rozpoczęliśmy od rozpaczliwego poszukiwania sklepu spożywczego. Rozpaczliwego bo upał był jeszcze większy niż wczoraj, a o sklep wcale nie było łatwo. Szukając go obejrzeliśmy plac Skandenberga przy którym stoi budynek z mozaiką przedstawiającą dzieje rewolucji, efektowny pomnik Skandenberga i słynną piramidę Envera Hodży. Oprócz tego minęliśmy kilka typowo albańskich widoków jak prawie wyschnięta rzeka zasypana toną śmieci. Po 3.5 kilometrowych poszukiwaniach odnaleźliśmy nasz upragniony cel i zrobiliśmy zapasy zimnych napojów. Niestety chęć do dalszego zwiedzania miasta opadła nam poniżej dopuszczalnej i ostatnią atrakcją którą postanowiliśmy zwiedzić był klimatyzowany lokal gdzie uraczyliśmy się dżin-tonikiem. Wróciliśmy się na parking i szybko znaleźliśmy taksówkę do Elbasan. Tym razem musieliśmy zapłacić po 200 leków i nie dało się nic wynegocjować. Szybko dojechaliśmy do hotelu, a naszą główną rozrywką do końca dnia było polewanie się zimną wodą i testowanie czy w takim upale można zasnąć.


 
 szykujemy śniadaniea kanapka wcale nie była podgrzewana tylko leżała na stolemozaikaSkandenbergpiramidaoperarzeka w stolicy 
 


19 lipca 2007
Musketa - Tirana - Fushe Kruja
44 km, 2:40

    Oczywiście z zaśnięciem były kłopoty i wstaliśmy wcale w nie lepszej kondycji niż wczoraj. Zjechaliśmy kilka kilometrów i poszliśmy na śniadanie. Tym razem postanowiliśmy nie polegać na guście kelnera i sami wylosowaliśmy danie "Tap Kebab". Niestety mylne okazało się założenie że jeśli coś ma w nazwie "kebab" to musi choć trochę tę potrawę przypominać. Znowu dostaliśmy brązową tłustą zupę z pływającymi w niej odpadkami. Tego już było za wiele dla mojego żołądka. Ze znacznie nadwątlonymi siłami udaliśmy się w dalszą trasę. Poszukiwania basenu w którym można by trochę ochłodzić przegrzane organizmy nie przyniosły spodziewanych rezultatów i tak wjechaliśmy ponownie, tym razem na rowerach, do stolicy Albanii. Znaliśmy już ogólnie organizację ruchu w Tiranie. Polega ona tym, że wszyscy trąbią okrutnie i jadą nie zwracając najmniejszej uwagi na innych uczestników ruchu drogowego. Nie można w żadnym wypadku założyć że czerwone światło czy podwójna ciągła jest elementem na który ktoś zwróci uwagę. Jest to o tyle dziwne że prawie na każdym skrzyżowaniu stoi policja drogowa i bacznie obserwuje sytuację. Już po kilku skrzyżowaniach doszliśmy jednak do wniosku że takie rozwiązanie wcale nie jest złe. Płynność ruchu jest tam zadziwiająca. Nie ma zupełnie korków ani nawet małych zastojów, wszyscy powoli ale systematycznie podążają w zaplanowanym kierunku, czasami wykonując dzikie slalomowe manewry, czasami jadąc pod prąd lub wyjeżdżając na klaksonie z podporządkowanej ulicy. My też nauczyliśmy się szybkiego zmieniania pasów ruchu i omijania przeszkód i tak kilkanaście minut po południu byliśmy już za miastem. Jeszcze tylko godzina jazdy i tuż tuż przed Fushe Kruje znaleźliśmy bardzo sympatyczny hotel z działającą klimatyzacją. Nastawiliśmy temperaturę na 27 stopni co po kontakcie z powietrzem na zewnątrz było dla nas zupełnym szokiem termicznym.


 
  
 


20 lipca 2007
Fushe Kruja - Lezhe - Shkoder - Ulcinj - auto
123 km, 7:01

    W nocy jak zwykle nie było prądu i klimatyzacja po raz kolejny okazała się nieprzydatnym gadżetem. Upoceni zebraliśmy się z dusznego hotelu i ruszyliśmy w trasę. Tym razem droga była zupełnie płaska, jechaliśmy ciągle 25-30 na godzinę. Po dwóch godzinach jazdy postanowiliśmy że dzisiejszym etapem kończymy wyprawę. Swoją drogą odcinek na północ od Tirany to zupełna porażka - duży ruch, straszliwie zakurzony, zero ciekawych widoków. Jedyną atrakcją był mały sklepik gdzie sprzedawcą był sympatyczny Włoch. Kupiliśmy u niego między innymi słynny koniak Skandenberg, który jak się okazało cenę ma bardzo przyzwoitą - butelka 0.7 kosztuje 4 euro. Dalej już bez zatrzymywania pognaliśmy do Shkodra gdzie zamknęliśmy pętlę wyprawy. Tam też spotkaliśmy dwóch Czechów którzy rowerami jechali na Olimp. Ciekawostką jest to, że mieli oni zupełnie nieduże bagaże, za to po kilka butelek z wodą, pobieżne podsumowanie wykazało że na osobę wiozą oni po 21 litrów wody na zapas. Byliśmy już dość głodni, a że potrawy albańskie lekko się nam "znużyły" postanowiliśmy zjeść dopiero w Czarnogórze. Drogę od Shkodra już znaliśmy, szybkie przekroczenie granicy, kilka kilometrów jazdy i zatrzymaliśmy się w pierwszej miejscowości w lokalnej grilowni. Tam uraczono nas przepyszną pleskawicą z przeróżnymi dodatkami, tak ogromną że na powolne upchnięcie tego dania w żołądkach potrzebowaliśmy prawie półtorej godziny. Potem już leniwie potoczyliśmy do Ulcinja i do miejsca naszego parkingu. Gospodarze oczywiście poczęstowali nas śliwowicą i tym akcentem zakończyliśmy oficjalnie wyprawę Albania 2007.


 
 Czesi spotkani w Shkodrzedrogowskazpleskavica czarnogórskamieszkaniec ogródkai koniec 
 







Paweł