| 12 lipca 2006 (+8km) - Kirklareli - Vize - Saray (-4km) 97 km, 6:37
Prawie cała droga do Kirklareli była zjazdem, do tego bardzo pomagał nam wiatr.
Ciekawym elementem były dwa jeziorka, przed którymi były ostre zjazdy i zaraz sztywne podjazdy.
Przy okazji poznaliśmy tendencję tureckich projektantów dróg, którzy niechętne robią serpentyny
i tym podobne rzeczy, a za to bardzo sobie cenią strome podjazdy. O stromości zjazdu świadczy
fakt, że Paweł szczególnie nie starając się pojechał tam 70 km/h. Kierowcy bardzo często
pozdrawiali nas trąbiąc, co po pewnym czasie stało się męczące. Kilka dni później nie
zwracaliśmy na to większej uwagi, wystawialiśmy tylko rękę w geście pozdrowienia.
Kirklareli leży w dolinie tuż obok drogi na Stambuł. Powitały nas smukłe wieżyczki
minaretów z których imam nawoływał wiernych do modlitwy. W dzisiejszych czasach nie
osobiście, a za pomocą głośników. Podczas wjazdu podbiegł do nas chłopiec wołający "hello",
który za wszelką cenę chciał przybić nam "piątkę". W centrum przy stolikach, które prawie
wszystkie były zajęte mieszkańcy popijali herbatę z małych szklaneczek. Na jednej z
centralnych uliczek weszliśmy do małej knajpki i zamówiliśmy specjalność zakładu - pidę.
Jest to rodzaj ciasta z włożonym do niego warzywnym farszem, zdarza się też nadziewanie
serem feta. Pida występuje też sama jako rodzaj okrągłego, płaskiego chleba. W międzyczasie
spotkaliśmy Dżemala, który organizował turecki etap imprezy kolarskiej
www.paristoistanbul.com. Pomógł on nam przy zamawianiu pidy i przetłumaczył kilka potrzebnych
słówek. Dowiedzieliśmy się też od niego, że woda w przydrożnych kranach
jest zdatna do picia, a także że najlepsza droga dla rowerów to 020. Przy wyjeździe z
miasta zobaczyliśmy duży kompleks wojskowy. Pilnowało go wielu żołnierzy uzbrojonych w gotowe
do strzału karabiny maszynowe, czyżby bali się bojowników z Partii Pracujących Kurdystanu?
W kolejnych wioskach często spotykaliśmy pomniki Ataturka. Z pewnością bije on na głowę
jakiegokolwiek męża stanu jeżeli chodzi o ilość postumentów przypadających na kraj.
W kolejnej wiosce Uskupdere wykąpaliśmy się w rzeczce i zrobiliśmy pranie. Po naszej
wizycie woda zmieniła kolor, a ryby zaczęły pływać brzuchami do góry. W miasteczku Pinarhisar
zdecydowaliśmy się na jedzenie. Większość domniemanych knajpek okazała się być "Cai salonami",
czyli miejscami, gdzie da się tylko wypić herbatę z małych (około 100 ml) szklanek.
Herbata ta z reguły profanowana jest wielkimi ilościami cukru. Gdy znaleźliśmy wreszcie
kilka fastfoodów nigdzie nie było normalnego jedzenia w postaci doner kebaba. W jego
miejsce proponowano nam kebabczi, czyli małe kotleciki z mielonego mięsa. W momencie
gdy zrezygnowaliśmy przyczepiła się do nas grupka dzieciaków na rowerach, którzy
dowiedzieli się że jedziemy do Stambułu i zapragnęli poinformować o tym cale miasteczko
krzycząc przeokrutnie. Na samym końcu miejscowości znaleźliśmy małą przyfabryczną
restauracyjkę, gdzie zamówiliśmy tosty z kiełbasą (jeden po 2 zł). Do tego wziąłem piwo (
za 4 zł). W międzyczasie miałem już dwóch rozmówców. Razem nimi czytałem kartkę ze słówkami,
co zwiększyło moje możliwości językowe do około 8 zwrotów. Jako gość zostałem posadzony na
krześle do którego dostawili mi wiatrak. Pod naporem gościnności grzecznie podziękowaliśmy,
szybko uciekliśmy za miasto, gdzie zjedliśmy tosty. Kolejnym miasteczkiem na trasie było
Vize. Tutaj mieliśmy w sklepie ciekawą przygodę, która najlepiej urzeczywistnia konieczność
targowania się. Poprosiliśmy niedrogie wino, sprzedawca z uśmiechem podał butelkę i wymienił
cenę - 25 YTL (50 zł). Zdaje się podobne wino widziałem w markecie za 2.70 liry.
Krótkie "no, no" spowodowało nagłe obniżenie ceny do 3 USD, następne do 2 USD
aby ostatecznie osiągnąć przyzwoitą wartość 2,5 liry (5zł). Dwa wina lądują w sakwach a
my ruszamy dalej. Dżemal mówił nam, że tutaj są interesujące rzymskie ruiny i ciekawy meczet,
ale nic takiego nie spotkaliśmy. Zresztą specjalnie też nie szukaliśmy. Warto w tym miejscu
wspomnieć o bardzo silnym wietrze, który pomagał nam w jeździe do Kirklareli, ale później
strasznie wiał w bok. Na jednym ze zjazdów, gdy przestaliśmy pedałować rowery toczyły się z
prędkością 3 km/h. Nie mieliśmy już czasu i sił, aby przejechać Saray więc rozbiliśmy
namioty w jednym z niewielu skupisk drzew, które tubylcy zapewne z dumą nazywają lasem.
|   |