Wyprawa rowerowa Turcja 2006

    WSTĘP     RELACJA     MAPA     STATYSTYKI     GALERIA     KSIĘGA GOSCI

 

5 lipca 2006
Przemyśl - Mościska ->> Lwów ->> Czerniowce
36 km, 2:36

    Zaczęło się pechowo, od dwóch awarii. Pawłowi pękły chwyty kierownicy, a mnie złamało się mocowanie sakw do bagażnika. Dzięki pomysłowemu Łukaszowi za pomocą złamanej szprychy rozwiązaliśmy ten problem. Jadąc rowerem granicę z Ukrainą można przekroczyć tylko przejściem dla pieszych. Metoda przekraczania jest mało subtelna, należy pchać się i nie słuchać smęcenia, że innym bardzo się śpieszy itp. głodnych kawałków. W Mościskach planowaliśmy wsiąść do pociągu do Lwowa, ale w centrum okazało się, że możemy za 40 hr (za nas i trzy rowery) pojechać małym autobusem. Jest to forma transportu szybsza o jakieś 1,5 h, a ponadto częściej kursuje. Kłopot polega na tym, że często może nie być miejsca. Po dojechaniu na przystanek końcowy poszliśmy do leżącego naprzeciw dworca kolejowego. Trafiliśmy na pociąg do Czerniowiec odjeżdżający o 21:25. Jak większość długodystansowych pociągów ten miał tylko wagony sypialne. Kupiliśmy bilet na ostatni wagon w pociągu (tym razem był to wagon kupe), a rowery upchnęliśmy w tylnym przedsionku. Opiekunka wagonu na początku coś marudziła żeby rozkręcić rowery, ale ostatecznie dała sobie z tym pomysłem spokój. Nikogo nie dokwaterowano do naszego przedziału, więc po kolacji spokojnie położyliśmy się spać.


 
 początek wyprawydworzec we LwowieUkrainski samochódKolacja w drodzeW pociągu były nawet kwiaty 
 

6 lipca 2006
Czerniowce - Suceava ->> Constanta
84 km, 5:27

    Kilka minut po ósmej oczom naszym ukazał się dworzec kolejowy w Czerniowcach. Miasto położone jest na sporych wzgórzach. Drogę z dworca w kierunku Rumunii już znamy - na początek zaserwowano nam kilkukilometrowy podjazd po nierównej kostce. Po przejechaniu niemalże przez całe miasto znaleźliśmy się już na drodze na Suczawę. Do granicy droga była pagórkowata, czasami trochę cienia dawał nam las. Gdzieniegdzie trafialiśmy na małe wioski. Granicę przekroczyliśmy niemalże bezboleśnie, ale rumuńscy celnicy (co jest typowe dla nich) pogrzebali sobie dla sportu pobieżnie w sakwach. Po rumuńskiej stronie, jak grzyby po deszczu, pojawiły się studnie. Za namową i przykładem miejscowych piliśmy z nich wodę. Dotarliśmy do przedmieść Suceavy, gdzie zaraz za wiaduktem po prawej stronie jest dworzec Suceava Nord. Bilety do Constanty kosztowały po 45 lei od osoby (accelerat, 2 klasa, odjazd 20:03). Po bilety na rower skierowano nas do konduktora. Dworzec północny, pomimo iż startuje z niego wiele pospiesznych i ekspresów posiada perony mieszczące w najlepszym wypadku 4 wagony. Pociąg podstawiany jest około 40 minut przed odjazdem, a 20 minut później jest przesuwany, aby podróżni nie chcący chodzić po trawie mogli zapakować się do wagonu z peronu. Olewając przydzielone nam na biletach miejsca władowaliśmy się już tradycyjnie do ostatniego wagonu. Okazało się, że waga roweru dla Rumunów jest stała i wynosi 25kg (sic!). Wagę tą mnożą przez kilometry z biletu i wychodzą kosmiczne sumy (w tym wypadku ponad 120 zł za trzy rowery). Zdecydowaliśmy się dać gościowi w łapę, proponując równowartość 40 zł. Kwota była na tyle pociągająca, że aby uniknąć kontroli z góry, zamknął nasze rowery na klucz w toalecie, na drzwiach wyskrobawszy BLOCAT - DEFECTA. W przedziale znów byliśmy sami, mogliśmy się wygodnie wyspać przez całą drogę.


 
 Droga za CzerniowcamiŻurawKrajobraz w RumuniiDworzec Suceava Nord 
 

7 lipca 2006
Konstancja - Olimp - Veche - Kamien Breg
108 km, 6:09

    W Konstancji pociąg zatrzymuje się na dłużej, gdyż lokomotywa zmieniana jest na spalinową. W związku z tym spokojnie wyszliśmy z wagonu wczesnym rankiem. Dworzec jak większość rumuńskich prezentował się mizernie. Zaraz za dworcem zjedliśmy śniadanie w małej piekarni, która wypiekała niesamowite smakołyki (od słodkich po słone). Szybko pojechaliśmy na nadmorski bulwar, gdzie ujrzeliśmy malowniczy wschód słońca. Jadąc dalej wzdłuż morza zobaczyliśmy akwarium z ciekawymi okazami ryb, duży meczet i polecane Muzeum Archeologiczne. Malowniczy widok rozpościera się również na duży port, gdzie mieści się baza NATO. Zaraz za miastem droga przecina kanał Dunaj - Morze Czarne i dalej biegnie przez nadmorskie kurorty do granicy bułgarskiej. Przejechaliśmy szybko przez układ słoneczny, mijając Neptun, Jupiter, Aurorę, Venus i Saturn, a na Olimpie wykonaliśmy pierwszą w tym roku kąpiel w Morzu Czarnym. Po drodze trafiliśmy jeszcze do muzeum rumuńskiej marynarki wojennej, ale większość eksponatów była dziwnym trafem produkcji radzieckiej. Na granicy pokwitliśmy przez chwilkę na pełnym słońcu obserwowani przez leniwego Rumuna. Wymieniliśmy tu również euro na bułgarskie lewy i zaraz po bułgarskiej stronie skorzystaliśmy z usług przydrożnego baru. Kawałek dalej po lewej stronie zobaczyliśmy zarośnięte jezioro Durankułak. Z pewnością zainteresuje ono miłośników ptaków, gdyż leży ono na jednej z głównych tras migracyjnych ptactwa w Europie. Skierowaliśmy się na drogę położoną tuż przy morzu i okazała się to trafna decyzja, gdyż widoki były niesamowite. Na początek na przylądku Szabla ujrzeliśmy zniszczone molo i skalistą plażę. Wzdłuż drogi pompy nieustannie wydobywały ropę, która była składowana w dużych zbiornikach rozsianych aż po horyzont. Namioty rozbiliśmy przed wsią Kamienny Brzeg. Mieliśmy ochotę na kolejną morską kąpiel, ale nazwa mówi sama za siebie. Spaliśmy kilka metrów od 30 metrowego skalnego urwiska ciągnącego się w obie strony aż po horyzont.


 
 Wschód słońca w ConstantaPort w ConstancieNaprawa linki hamulcowejśruba okretowaKamien Breg 
 

8 lipca 2006
Kamien Breg - Kaliakra - Balcik - Kranevo
76 km, 4:58

    Tuż przed końcem wioski Kamienny Brzeg skręciliśmy w lewo i za 1,5km trafiliśmy do rezerwatu archeologicznego Jajłata. Jest to rodzaj tarasu urwiska skalnego o długości około 1 km i szerokości 200 m. Ściana klifu podziurawiona jest wieloma jaskiniami, z których część została wydrążona przez człowieka. Zobaczyć możemy tu też resztki bizantyjskiej fortecy, wiele grobów wykutych w skale, a także kamienny kościół. Dużym plusem tego miejsca jest malownicze położenie, a przede wszystkim całkowity brak turystów - na głównym szlaku musieliśmy z trudem omijać pajęcze sieci. Postanowiliśmy dalej jechać wyschniętą polną drogą i wyjechaliśmy obok słynnej miejscowości wypoczynkowej - Rusałki. Wróciliśmy na główną drogę i wjechaliśmy do Bulgarieva. Tuż przed skrzyżowaniem na początku wioski wstapiliśmy do restauracji "Morski Konik". W tym miejscy szczególnie chciałem polecić taratora, czyli bułgarski chłodnik składający się z naturalnego jogurtu, ogórków, czosnku, a czasami także dodawane do niego są orzechy włoskie. Link do przepisu. Przy okazji podam kilka cen: pomidory 2 zł/kg, ogórki 1,5 zł kg, Lift (napój gazowany) 2 zł za 2litry, woda mineralna 1,5l za 1zł. Piwo w knajpie kosztuje około 1.50 zł za 0.5 litra, w sklepie aż tak nie zdzierają i za 4 zł można kupić 2.5 litrowe.
    Kolejną atrakcją dnia był przylądek Kaliakra, gdzie wstęp kosztował 6zł (dzieci 3zł). Jest to dwukilometrowy cypel wdzierający się w morze z klifowym brzegiem wysokości 70 m. Wzorem Wandy co nie chciała Niemca, kilkadziesiąt średniowiecznych dziewcząt zakończyło tu życie, woląc śmierć niż Turka za męża. Z końca cypla można obserwować delfiny, foki, kormorany, niestety żadnego z tych zwierzaków nie udało się nam wypatrzyć. Wielkim minusem tego miejsca jest duża ilość zwiedzających, co w połączeniu z małą ilością miejsca na cyplu nie jest zbyt przyjemne.
    Następnym punktem na naszej trasie był Balczik. Nasze kroki, a w zasadzie koła skierowały nas na plażę, gdzie zrobiliśmy pranie i popływaliśmy. Jest to w miarę tania miejscowość, w porównaniu np. ze Złotymi Piaskami ceny są tu rozsądne. Znajduję się tu też pałacyk, który był letnią rezydencją rumuńskiej królowej Marii. Przylega do niego ogród botaniczny o powierzchni 35 ha, gdzie znajduje się ponad 3 tys. gatunków roślin. Część parku jest imitacją labiryntu kreteńskiego.
    Kolejną miejscowością odwiedzoną przez nas była Albena - jest to kurort w pełnym tego słowa znaczeniu. Sam wjazd do miasteczka odbywa się przez bramki ze strażnikami i kamerami. Zaplecze jest imponujące: kręgielnia, teatr, korty tenisowe, pół profesjonalne boisko do piłki nożnej, lunapark. Zamierzaliśmy tam zostać na noc, ale kiedy usłyszeliśmy ceny za nocleg to szybko nas wymiotło. Ostatecznie spaliśmy kilka kilometrów dalej na zacisznym polu.


 
 Widok na rezerwat JajłataNasz nowy przyjacielPolna drogaPrzylądek KaliakraWidok z przylądka 
 

9 lipca 2006
Kranevo - Varna - Obzor
102 km, 6:42

    Szybko zwinęliśmy namiot z mokrej łąki i pojechaliśmy do oddalonej o kilkanaście kilometrów Warny, omijając przy tym Złote Piaski. Droga odbiła od wybrzeża i przez kilka kilometrów łagodnymi serpentynami wjeżdżała na pobliskie wzgórza. Na przedmieściach zjedliśmy pyszne śniadanko, a miasto zdecydowaliśmy się przejechać przez nadmorski park. Z atrakcji mijanych przez nas warto wspomnieć o Muzeum Floty i akwarium mieszczącym się w Muzeum Morza Czarnego. W parku warto również zajrzeć do delfinarium na pokazy tych fascynujących ssaków. W pobliżu znajdują się Rzymskie Termy, a w zasadzie ich malownicze ruiny. Następnie wyjechaliśmy z miasta przez długi most zawieszony nad jeziorem Warneńskim. Na moście można było skoczyć z bungee. Proponowano nam to początkowo za 50 euro, ale ostatecznie zeszli na 30. Przez chwilę zastanawiałem się ile musieliby mi zapłacić żebym się na to zdecydował, ale mój mózg nie operuje tak wielkimi sumami. Chcąc nie chcąc trafiliśmy na autostradę, a w zasadzie jej 9-cio kilometrowy kawałek. Baliśmy się bardzo, bo nie wykupiliśmy winietek. Za karę dopadła nas burza. Dalej droga była nudna, jedynym urozmaiceniem była gigantycznych rozmiarów szyszka, która zniknęła w mojej sakwie. W Staro Orjachowie padł rekord najtańszego zakupu, czyli napój wiśniowy 3 litry za 1,6 zł, o dziwo dało się go nawet wypić. Za miasteczkiem czekał na nas długi podjazd, za którym ujrzeliśmy wreszcie morze. Miejsce słoneczników zajęły winnice. Najbliższym miasteczkiem była Biała, gdzie przy drodze zobaczyliśmy winiarnię, która była niestety już zamknięta. Zaczęliśmy szukać noclegu, ale wszędzie odpowiadano nam 10 euro od osoby, ostro musiało ich słońce przygrzać.
    Obzor przywitał nas wielkim placem budowy, gdzie wznoszono kilka wielkich luksusowych hoteli. W centrum zaopatrzyliśmy się na małym targu. Spotkany Polak powiedział nam, że w najbliższej miejscowości Bania są tańsze noclegi, a droga tam jest "w miarę płaska". Po kilkukilometrowym stromym podjeździe zrezygnowaliśmy z dalszego sprawdzania pochyłości. Rozbiliśmy namiot na zboczu góry (za 0 euro) i rozkoszowaliśmy się pięknym widokiem na morze.


 
 śniadnio-obiad na przedmieściach WarnyPozostałości rzymskich term w WarnieWidok na jezioro WarneńskieZnaleziona szyszkaNocleg z widokiem na morze 
 

10 lipca 2006
Obzor - Nesebar - Burgas - (+25km)
104 km, 6:30

    Najbliższa wioska przyciągnęła nas knajpką. Na miły początek dnia wciągnęliśmy misz-masz, czyli jajecznicę z szeroką gamą warzywnych dodatków za 4zł. Zwiększyło to nasze siły przed 12 km podjazdem. Nagrodą był stromy zjazd, gdzie na serpentynach naszą prędkość zmniejszały hamujące samochody. Na jednej z serpentyn zobaczyliśmy Słoneczny Brzeg i leżący kilka kilometrów dalej Nesebyr. Po drodze minęliśmy kilka aquaparków z cudownymi zjeżdżalniami. Dalej na światłach skręciliśmy do Nesebyru.
    Wjazd do starożytnego miasta prowadzi przez groblę. Pomimo iż był poniedziałkowy poranek, w zabytkowej części turystów było więcej niż w środku sezonu na Krupówkach. Niewiele zachowało się starożytnych budowli, w zasadzie same cerkwie. Warta zobaczenia jest kolekcja ikon mieszcząca się w Muzeum Archeologicznym. Większość domków ma parter zbudowany z kamienia i drewniane piętro. Całość odbioru psują samochody, anteny satelitarne, klimatyzatory na domach. Na każdym kroku atakowały nas sklepy i stoiska z różnymi badziewiami mającymi mało wspólnego z Nesebyrem, a więcej ze stadionem X-lecia. Szkoda, że tak urocze miejsce zostało zeszpecone. Mimo to warto zobaczyć starożytny Nesebar, ale najlepiej poza sezonem turystycznym.
    Droga do Burgas jest w miarę płaska, ale niestety wąska. Wcześniej było miasteczko Pomorze z małym i zaniedbanym monastyrem, a także z ruinami antycznego miasta, których niestety nie odnalazłem. Zaraz za miasteczkiem przy głównej drodze było odbicie na kurhan, kryjšcy tracki grobowiec (obecnie mieści się tam muzeum). Burgas niczym szczególnym nie zachwyca. Pięknie prezentuje się za to Jezioro Atanasowskie, które jako jedno z trzech otacza miasto.
    Dalej pojechaliśmy w stronę granicy na Małko Tarnowo. Po przejechaniu kilkunastu kilometrów rozbiliśmy namioty w małym lasku. Przed snem popodglądaliśmy modliszkę, świetliki i inne ciekawe robactwo.


 
 Miszmasz, czyli jajecznica z dodatkamiMotórNesebyrObiad w BurgasModliszka 
 

11 lipca 2006
(+25km) - Malko Tarnowo - Derekoy - (+8km)
74 km, 5:40

    Po zwinięciu namiotów postanowiliśmy bliżej przyjrzeć się opuszczonym budynkom stojącym po przeciwległej stronie drogi. Były one bliskie zawalenia, więc zdecydowałem się tylko na zdjęcia z zewnątrz. Następne wioski były już wyraźnie biedniejsze od tych leżących w pobliżu wybrzeża. Miejsce kilkuletnich zachodnich samochodów zajęły stare łady, wyglądające na moje rówieśniczki. Na jednym ze wzgórz przy drodze stał stary bunkier, z przodu miał trzy otwory strzelnicze, a tylny właz był odkryty. Jedynym problemem był kilkucentymetrowa warstwa wody na podłodze. Zrzuciłem z góry "małą" betonową kostkę, ale nikt nie chciał zabrać ze sobą "souvenira". Dziwne, ludzie zbierali przecież fragmenty muru berlińskiego.
    W Zvezdecu było kilka knajpo-sklepów. Asortyment był mizerny. Zacznę jednak od początku. Wioska przywitała nas częściowo opuszczonymi blokami, przed którymi pasły się osły, dalej było kilka sklepów i szybko nadszedł koniec wioski. Tuż przed samym końcem była cygańska wioska namiotowa i odbicie w prawo na Petrową Niwę. Petrowa Niwa to miejsce, gdzie Bułgarzy pracowali na planami powstania, które miało dać im pełną niepodległość. Dziś w tym miejscu możemy zobaczyć wielki pomnik i muzeum upamiętniające te wydarzenia. W związku z dużymi nachyleniami drogi biegnącej do ww. atrakcji zrezygnowaliśmy z niej. Podczas naszej rozkminy na owym rozjeździe dogonili nas młodzi mieszkańcy pobliskiej wioski na rowerach. Nawiązaliśmy dialog polegający na obustronnej wymianie "hey-heyów".
    W drodze do Malko Tarnowa przejechaliśmy przez kilka malowniczych mostów zawieszonych kilkadziesiąt metrów nad małymi rzeczkami. Koryta rzeczek zdradzały ślady niedawnych powodzi. Przed wjazdem do Malko Tarnowa spotkaliśmy staruszka jadącego na ośle, w drewnianym siodle. Nie podejrzewałem, że to poczciwe zwierzę może spełniać również taką funkcję. Wjechaliśmy do miasta z zamiarem zrobienia zakupów (czyt. przepuszczenia reszty bułgarskiej kasy). W centrum orientacyjnym punktem był kościół oraz fragment placu będącego zapewne rynkiem. Został on odnowiony częściowo za pieniądze Unii Europejskiej, o czym dumnie informowała nas tablica. Posililiśmy się w miejscowym fastfoodzie, bo w restauracji miała miejsce jakaś bułgarska impreza, strój uczestników wskazywał na stypę. Zamówiony przez nas hamburger miał postać zwykłej bułki z wsadzonym kawałkiem sera i szynkopodobnego produktu. Wszystko było zalane ketchupem i majonezem, rzekłbym nawet że pływało w ketchupie i majonezie. Podczas konsumpcji porozmawialiśmy trochę z Amerykanami, którzy w ramach zwiedzania Bułgarii zawędrowali aż pod samą turecką granicę. Po posiłku skierowaliśmy się na południe. Przy wyjeździe zobaczyliśmy stare bloki z ułożonymi przed nimi stosami drewna na opał i biegającymi małymi dziećmi, które kombinowały jakby się tu bardziej ubrudzić. O dziwo nie było żadnych natrętnych psów. Zaraz za miastem rozpoczął się 9 kilometrowy podjazd do granicy tureckiej. W połowie było źródełko z wodą nadającą się do picia. W międzyczasie miało być również odbicie na pozostałości trackiej fortecy, ale nie znaleźliśmy go. Bułgarski celnik powitał nas z uśmiechem na twarzy, zwracał się do nas per "polska drużyna". Na granicy wymieniliśmy kasę w banku, kupiliśmy wizy tureckie (po 15 USD za osobę) i dojechaliśmy do tabliczki TURKIYE. Liczyłem na długi i pasjonujący zjazd więc ubrałem kurtkę, żeby za bardzo nie zmarznąć. Zjazd miał około 1 kilometra i nie był porywający. Później było trochę podjazdu więc szybko się rozbierałem. Po kilkunastu kilometrach wjechaliśmy wreszcie do pierwszej wioski, w której właśnie sprzątali po niedawnej powodzi. W sklepiku nabyliśmy kolację i ruszyliśmy szukać miejsca pod namiot. Rozbiliśmy się zaraz za wioską między zielonymi krzewami. W moim menu taratora zastąpił ayran, rodzaj słonego kefiru.


 
 Opuszczone domy obok nocleguBunkierBułgarskie blokiJeden z mostówżuczek 
 

12 lipca 2006
(+8km) - Kirklareli - Vize - Saray (-4km)
97 km, 6:37

    Prawie cała droga do Kirklareli była zjazdem, do tego bardzo pomagał nam wiatr. Ciekawym elementem były dwa jeziorka, przed którymi były ostre zjazdy i zaraz sztywne podjazdy. Przy okazji poznaliśmy tendencję tureckich projektantów dróg, którzy niechętne robią serpentyny i tym podobne rzeczy, a za to bardzo sobie cenią strome podjazdy. O stromości zjazdu świadczy fakt, że Paweł szczególnie nie starając się pojechał tam 70 km/h. Kierowcy bardzo często pozdrawiali nas trąbiąc, co po pewnym czasie stało się męczące. Kilka dni później nie zwracaliśmy na to większej uwagi, wystawialiśmy tylko rękę w geście pozdrowienia.
    Kirklareli leży w dolinie tuż obok drogi na Stambuł. Powitały nas smukłe wieżyczki minaretów z których imam nawoływał wiernych do modlitwy. W dzisiejszych czasach nie osobiście, a za pomocą głośników. Podczas wjazdu podbiegł do nas chłopiec wołający "hello", który za wszelką cenę chciał przybić nam "piątkę". W centrum przy stolikach, które prawie wszystkie były zajęte mieszkańcy popijali herbatę z małych szklaneczek. Na jednej z centralnych uliczek weszliśmy do małej knajpki i zamówiliśmy specjalność zakładu - pidę. Jest to rodzaj ciasta z włożonym do niego warzywnym farszem, zdarza się też nadziewanie serem feta. Pida występuje też sama jako rodzaj okrągłego, płaskiego chleba. W międzyczasie spotkaliśmy Dżemala, który organizował turecki etap imprezy kolarskiej www.paristoistanbul.com. Pomógł on nam przy zamawianiu pidy i przetłumaczył kilka potrzebnych słówek. Dowiedzieliśmy się też od niego, że woda w przydrożnych kranach jest zdatna do picia, a także że najlepsza droga dla rowerów to 020. Przy wyjeździe z miasta zobaczyliśmy duży kompleks wojskowy. Pilnowało go wielu żołnierzy uzbrojonych w gotowe do strzału karabiny maszynowe, czyżby bali się bojowników z Partii Pracujących Kurdystanu? W kolejnych wioskach często spotykaliśmy pomniki Ataturka. Z pewnością bije on na głowę jakiegokolwiek męża stanu jeżeli chodzi o ilość postumentów przypadających na kraj.
    W kolejnej wiosce Uskupdere wykąpaliśmy się w rzeczce i zrobiliśmy pranie. Po naszej wizycie woda zmieniła kolor, a ryby zaczęły pływać brzuchami do góry. W miasteczku Pinarhisar zdecydowaliśmy się na jedzenie. Większość domniemanych knajpek okazała się być "Cai salonami", czyli miejscami, gdzie da się tylko wypić herbatę z małych (około 100 ml) szklanek. Herbata ta z reguły profanowana jest wielkimi ilościami cukru. Gdy znaleźliśmy wreszcie kilka fastfoodów nigdzie nie było normalnego jedzenia w postaci doner kebaba. W jego miejsce proponowano nam kebabczi, czyli małe kotleciki z mielonego mięsa. W momencie gdy zrezygnowaliśmy przyczepiła się do nas grupka dzieciaków na rowerach, którzy dowiedzieli się że jedziemy do Stambułu i zapragnęli poinformować o tym cale miasteczko krzycząc przeokrutnie. Na samym końcu miejscowości znaleźliśmy małą przyfabryczną restauracyjkę, gdzie zamówiliśmy tosty z kiełbasą (jeden po 2 zł). Do tego wziąłem piwo ( za 4 zł). W międzyczasie miałem już dwóch rozmówców. Razem nimi czytałem kartkę ze słówkami, co zwiększyło moje możliwości językowe do około 8 zwrotów. Jako gość zostałem posadzony na krześle do którego dostawili mi wiatrak. Pod naporem gościnności grzecznie podziękowaliśmy, szybko uciekliśmy za miasto, gdzie zjedliśmy tosty. Kolejnym miasteczkiem na trasie było Vize. Tutaj mieliśmy w sklepie ciekawą przygodę, która najlepiej urzeczywistnia konieczność targowania się. Poprosiliśmy niedrogie wino, sprzedawca z uśmiechem podał butelkę i wymienił cenę - 25 YTL (50 zł). Zdaje się podobne wino widziałem w markecie za 2.70 liry. Krótkie "no, no" spowodowało nagłe obniżenie ceny do 3 USD, następne do 2 USD aby ostatecznie osiągnąć przyzwoitą wartość 2,5 liry (5zł). Dwa wina lądują w sakwach a my ruszamy dalej. Dżemal mówił nam, że tutaj są interesujące rzymskie ruiny i ciekawy meczet, ale nic takiego nie spotkaliśmy. Zresztą specjalnie też nie szukaliśmy. Warto w tym miejscu wspomnieć o bardzo silnym wietrze, który pomagał nam w jeździe do Kirklareli, ale później strasznie wiał w bok. Na jednym ze zjazdów, gdy przestaliśmy pedałować rowery toczyły się z prędkością 3 km/h. Nie mieliśmy już czasu i sił, aby przejechać Saray więc rozbiliśmy namioty w jednym z niewielu skupisk drzew, które tubylcy zapewne z dumą nazywają lasem.


 
 Dwa jeziorkaSpotkanie z DżemalemPodróżna suszarka do odzierzyPanorama na wzgórzaNasze małe M3 
 

13 lipca 2006
Saray (-4km) - Saray
4 km, 0:15

    Noc była bardzo ciepła, spałem przykryty tylko śpiworem. W Saray zdecydowaliśmy się z przyczyn obiektywnych zrobić jeden dzień przerwy. Zamelinowaliśmy się w położonym prawie w samym centrum hotelu "Saray". Właściciel zaproponował nam 45 lir za pokój trzyosobowy, ale zeszliśmy do 40. Z radością zajęliśmy wszystkie kontakty różnego rodzaju ładowarkami. Ba, był nawet telewizor z kilkunastoma tureckimi stacjami, głównie muzycznymi, ale oglądaliśmy go tylko 5 minut.
    Po kąpieli wyskoczyliśmy na miasto. Szybko znaleźliśmy birahane, czyli piwiarnię. Oprócz piwa Efes za 2,5 liry były jeszcze jakieś zagryzki (papryczki, oliwki itp.). Muzułmani, a przynajmniej zdecydowana większość nie przepada za alkoholem, więc okna piwiarni były szczelnie zasłonięte. Gdy zgłodnieliśmy zajrzeliśmy do lokanty. Przyrównałbym ją do polskich barów mlecznych. Plusem jest to, że jedzenie można wskazać osobiście wybierając garnek z którego zostanie podane, a nie zdając się na nasze szczęście przy przeglądaniu menu. Do wyboru mamy zazwyczaj około 6 dań obiadowych o lekko papkowatej konsystencji opartych na warzywach. Mięsa jakie można w nich znaleźć to najczęściej małe mielone, stosunkowo ostro doprawione kotleciki lub kura. Wygląda to może mało apetycznie, ale jest bardzo smaczne. W lokantach do posiłku dostajemy zawsze gratis chleb (w zasadzie bułkę według polskich standardów), a czasami także wodę (jednak w większości przypadków musimy za nią zapłacić). Do przyprawienia posiłku oprócz pieprzu i soli mamy także sproszkowane, małe ale diabelnie ostre papryczki.
    Następnie z ciekawości zajrzeliśmy do marketu. Są one dobrze zaopatrzone. Naszą uwagę przyciągnęły tanie oliwki, wina, owoce i warzywa. Polecamy też chałwę, ale niestety nie jest ona zbyt tania. Piwo ma prawie zawszę stałą cenę oscylującą w granicach 2 lir za 0,5l (w piwiarniach z reguły 2,5 liry). Oprócz tureckiego Efesa spotkać można duńskiego Tuborga lub Carlsberga. Słynna turecka wódka anyżkowa Raki (odpowiednik greckiego ouzo) kosztuje 12 lir za 0,35 l. Z produktów mlecznych uwagę przyciągają ciekawe sery, a także wspomniany już ayran. Kafejka internetowa była tania, 0,5 liry za 30 minut. Większość tureckich domów ma anteny satelitarne, przeważnie po dwie, na pierwszy rzut oka wydaje się, że bez telewizji nie mogą żyć.


 
 Turecka piwiarnia od środkaWszyscy mają satelity, najczęściej po dwieNa emeryturze czas powoli płynieWnętrze hotelu 
 

14 lipca 2006
Saray - droga 020 - droga 016 - Akpinar - Kemerburgaz
130 km, 8:37

    Wstaliśmy punktualnie o 6. Z uśmiechem na twarzy pomknęliśmy do piekarni, gdzie za 0,3 liry kupiliśmy mały chlebek. Za miastem zaczęły się hopki, na szczęście nie wiało zbyt mocno. Jakość drogi uległa znaczącemu pogorszeniu, tzn. zbliżyła się do standardu bardzo dobrej drogi ukraińskiej. Pojawiły się znane i lubiane kamyczki zalane substancją asfaltopodobną. Zmienił się też krajobraz, miejsce zbóż i słoneczników zajęły krzewy. Występowały one w takiej ilości i zagęszczeniu, że można było uznać je za las. Po kilku kilometrach byliśmy głodni (Paweł oczywiście nie był) i zatrzymaliśmy się przy drodze na śniadanko. Najpierw otworzyliśmy kupioną w ciemno puszkę, ale zawierała ona mało zjadalne gołąbki zawinięte w liście winogron. Po chwili zatrzymał się samochód i przyłączył się do nas Turek. W tym miejscu chciałbym nadmienić, że są oni bardzo sympatyczni, lecz bywają też męczący. Głównym problemem jest brak naszej znajomości języka tureckiego, a z przeciwnej strony brak znajomości języka innego niż turecki.
    W drodze zauważyliśmy na zwalonym pniu liczną żółwią rodzinkę. Kiedy zawróciliśmy, głowa rodziny musiała nas dostrzec gdyż większość osobników błyskawicznie czmychnęła, a na pieńku pozostały tylko najdzielniejsze okazy.
    Po kilkudziesięciu kilometrach wjechaliśmy na drogę o numerze 010, nie wiemy dlaczego na naszej mapie miała ona numer 016. Po 3 kilometrowym podjeździe wjechaliśmy na trasę, która prowadziła szczytami wzgórz. Droga ta jest bardzo malownicza, z jednej strony rozpościera się widok na kilka sporych jezior i Morze Czarne, z drugiej daleko w głąb Turcji. Na jednym ze wzgórz wśród wszechobecnych śmieci zobaczyłem coś szczurowatego, co mogło być susłem. W Ihsaniye zapragnęliśmy zażyć morskiej kąpieli. Po zjechaniu ze wzgórz nad morze okazało się, że cały nadmorski teren jest zajęty przez kopalnię piasku. Po zrobieniu kilkukilometrowej pętli wróciliśmy na główną drogę. Za ten pomysł ukarałem współtowarzyszy zjadając wszystkie batoniki. Dalszą podróż umilały nam dziesiątki ciężarówek jeżdżących pomiędzy kopalniami. Mieliśmy mały problem ze znalezieniem miejsca na namiot, gdyż główna droga zaczęła biec wśród wzgórz lub hałd. Dojechaliśmy do Kemerburgaz, ale dalej droga zamieniała się w dwupasmówkę biegnącą do Stambułu. Rozbiliśmy się na wzgórzu obok głównej drogi. Mieliśmy spanie z widokiem na miasto-sypialnię Stambułu.


 
 Dla każdego coś miłego ayran, piwo i herbataPodglądanie żółwiSusełStrefa wojskowaJeziorko 
 

15 lipca 2006
Kemerburgaz - Stambul
52 km, 3:13

    Szybko zwinęliśmy namioty i zawróciliśmy do Kemerburgaz na poszukiwania drogi 016 prowadzącej do północnej części Cieśniny Bosforskiej. Kemerburgaz okazał się dynamicznie rozwijającym się miastem, gdzie powstawały przede wszystkim luksusowe osiedla. Minęliśmy starożytny akwedukt i byliśmy prawie za miastem. Poszukiwania nie przyniosły spodziewanego rezultatu i w końcu po parunastu kilometrach wylądowaliśmy w północnej części Stambułu, skąd po jakichś 25 km dojechaliśmy do Sułtanhammet (dzielnicy położonej w centrum "starego miasta"). Trafiliśmy do hotelu o wdzięcznej nazwie "Inci Palas", o istnieniu którego dowiedzieliśmy się ze świetnej relacji Cezarego Golika (DZIĘKI !!!). Po krótkich targach zapłaciliśmy 60 lir za dwie noce (za trzy osoby). Słowo "pałac" w nazwie wystąpiło zapewne przypadkowo i szybko nabrało ironicznego znaczenia. Na ścianach grzyb (w umiarkowanych ilościach), na podłodze i szafce gruba warstwa kurzu, prysznice z zimną wodą na korytarzu (ale prądem nie kopały!). Za to dużym plusem jest świetne położenie i umiarkowana cena. Po południu wybraliśmy się na spacer po mieście. Za 3 liry przepłynęliśmy przez Złoty Róg małą łódką. Woda w tej zatoczce jest wyjątkowo brudna. Niestety nie udało się nam znaleźć w okolicy plaży. Następnie trafiliśmy na Wielki Bazar. Już przed wejściem handlarze chcieli nam sprzedać kurtki skórzane, pewnie żeby nam zimno nie było. Na bazarze przeokropnie drogo, ze szczególnym naciskiem na słowo przeokropnie.


 
 Akweduktłódka na sprzedażWielki bazarJeden z wielu meczetówWnętrze hotelu 
 

16 lipca 2006
Stambul
km,

    Około 5 obudził mnie głos imama nawołujący do porannej modlitwy, za chwilę poprawiły drące się w niebogłosy mewy. Wywlekliśmy się z legowiska przed 7. Jazdę obowiązkową zaczęliśmy od Topkapi Palace, ale miły strażnik z uzi poinformował nas, że jeszcze jest zamknięte. Kościół Mądrości Bożej ze względu na porę i ceny biletów obejrzeliśmy z zewnątrz. Następnym słynnym zabytkiem był Błękitny Meczet, który obeszliśmy bokiem i pomknęliśmy do portu Yenikapi Feribot kupić bilet na prom, a w zasadzie katamaran. Szybko okazało się, że bilety są dopiero na poniedziałek wieczorem. W informacji mówili po angielsku, bilety były tańsze niż podawali na stronie internetowej (www.ido.com.tr). Do Bandirmy kosztowały nas 20 lir za osobę i 4 za rower. Po szczęśliwym zakupie biletów udaliśmy się do lokanty, aby przy różnorodności lokalnych-wodnistych-małomięsnych potraw cieszyć się z biletów. W związku z brakiem szybkich nóg wróciliśmy tramwajem (1,3 liry za osobę). W hotelu zmobilizowaliśmy Łukasza i udaliśmy się autobusem morskim do Azji, tj. do wschodniej części Stambułu. Początek okazał się bazarem, o dziwo zamkniętym w większej części. Pognaliśmy następnie jak dzikie mustangi w stronę południa. Po drodze wszedłem porobić kilka zdjęć na stary cmentarz, ale zaraz grzecznie wyprosili mnie ochroniarze. Było to o tyle dziwne, że śmieci przewalały się tam kilogramami.
    Dalej zapragnęliśmy zobaczyć sea train terminal, gdzie jak wynikało z nazwy ładowali pociągi na statki. Wróciliśmy do Eminonu seabusem za 1,3 liry przepływając pod mostem Galata.
    Wybraliśmy się do kafejki internetowej, gdzie Łukasz zdjął firewalla i używając tlenofonu dzwoniliśmy do Polski za 3 grosze za minutę. Oprócz kafejek jest sporo callshopów, czyli miejsc, gdzie za pośrednictwem Internetu możemy tanio dzwonić za granicę. Znaleźliśmy najtańszą lokantę w okolicy naszego hotelu, o wdzięcznej nazwie Balkan Selfservice (około 6-7 zł za danie obiadowe). Gratis dostawaliśmy chleb, ale wodę niestety trzeba było kupić. Wieczorem wybraliśmy się na bulwar przy moście Galata. Zamienił się on nie do poznania, w jeden wielki bazar. Podróbek była cała masa, tylko brać i na allegro sprzedawać. Swoją drogą pewnie wiele osób tak robi.
    Wieczorkiem zrobiliśmy sobie imprezę na dachu budynku przylegającego do naszego hotelu. W ruch poszła Yeni Raki, a potem odbezpieczyliśmy bazookę. Nie strzelaliśmy jednak do przechodzących turystów, a tylko do naszych żołądków, zapijając ten wynalazek kolejnym jakim była Cola Turka. W tych okolicznościach powstał unikalny w skali światowej cykl zdjęć pod tytułem "jak powstaje relacja".


 
 Błękitny MeczetKoty i mewyWieża LeandraWyżerka w lokancieStambuł nocą 
 Stambuł nocąbazooka i Cola Turkai oczywiście Yeni Raki żeby relacja była ciekawszawidok z dachu hotelu na uliczkęz dachu hotelu Inci Palas dla rower.fan.pl .... 
 

17 lipca 2006
Stambul ->> Bandirma - Edincik
31 km, 1:55

    Prom mieliśmy dopiero o 18:30, dzień ten spędziliśmy leniuchując nad morzem Marmara. Oglądaliśmy dzieci łowiące mule, mewy i koty leniuchujące wspólnie na jednym pomoście, bawiliśmy się z kotem, ogólnie sielanka. Podziwialiśmy wyrzucony na brzeg statek, który był systematycznie cięty przez robotników na małe kawałki i wyciągany z morza. Katamaran odpłynął zgodnie z rozkładem, a podróż do Bandirmy zajęła mu tylko dwie i pół godziny. Jedzenie na promie było dosyć drogie, zaraz po wejściu trzeba było wyłączyć komórki. Siedzieliśmy więc i na zmianę drzemaliśmy. Gdy dopłynęliśmy do Bandirmy zaczęło się ściemniać. Szybko więc kupiliśmy kolację i wyjechaliśmy pod górę z miasta. Trudno było znaleźć miejsce na nocleg, gdyż najpierw przy morzu cały czas były zabudowania, a gdy te skończyły się, to zaczęły gaje oliwne. Ziemia między oliwkami jest zaorana i przypomina piasek. Do miasteczka Edincik wiódł kilkukilometrowy podjazd, wokół roznosił się zapach oliwek. Jak się później okazało wydobywał się on z przetwórni tych owoców. W mieście niestety nie było hoteliku więc rozbiliśmy się już za miastem, na świeżo skoszonym polu, obok głównej drogi do Canakkale.


 
 wyrzucony statekmali poławiacze mulezaprzyjaŸniony kocurPanna nie do wzięciana katamaranie 
 

18 lipca 2006
Edincik - Lapseki
122 km, 6:33

    Z dumą mogę stwierdzić, że coraz szybciej pakujemy się. Zaryzykuję, że wiemy już w której sakwie znajduje się poszukiwana rzecz. Tzn. wiemy dopóki nie musimy znaleźć czegoś, co na pewno jest na dnie, ale chwila w lewej czy prawej sakwie? Pierwszą kąpiel w morzu zaliczyliśmy po kilkunastu kilometrach przy nowym osiedlu nadmorskich domków. Woda była bardzo słona i czysta, za to plaża typowa turecka - syf straszny. Dzięki korzystnemu wiatrowi jazda była bardzo przyjemna. Niestety zaraz po kąpieli złapałem gumę. Postanowiliśmy naprawić rower w pobliżu jednego z domków. Po minucie wyszedł do nas właściciel i po zlustrowaniu nas wzrokiem przyniósł nam ciasteczka, kompot i wodę. Porozmawialiśmy chwilę, a gdy mieliśmy już odjeżdżać zaprosił nas na obiad. Ta historia dokładnie odzwierciedla gościnność i bezinteresowną chęć pomocy Turków. Chcieliśmy zjechać na boczną drogę przy morzu, ale niestety nie znaleźliśmy na nią odbicia.
    Wjechaliśmy w krotki górzysty fragment trasy. Wszystkie rzeczki i źródełka były wyschnięte, a nieliczne domostwa opuszczone. W Sevketiye zaliczyliśmy drugą kąpiel, dno było co prawda mocno zarośnięte wodorostami, ale temperatura wody rekompensowała tą niedogodność.
    Spaliśmy za Lapseki w namiotach rozbitych w brzoskwiniowym sadzie.


 
 miejsce nocleguwidok okolicyurządzenie do wyciągania łódek na brzegobiad u uczynnego Turkapo kąpieli 
 

19 lipca 2006
Lapseki - Canakkale - Eceabat - Besyol - Ulgarderekoyu
92 km, 6:30

    Brzoskwinie, które rosły obok nas niestety przez noc nie dojrzały. Zebraliśmy się z prędkością światła i zaatakowaliśmy Canakkale. Dojechaliśmy do przeprawy promowej podążając za znakami "feribot". Zaraz naprzeciw kas była informacja turystyczna, gdzie miła dziewczyna mówiąca po angielsku rozwiała nasze problemy dotyczące promu na drugą stronę, przy okazji informując nas o lokalnych atrakcjach. Wyszedłem stamtąd obładowany turystycznymi książeczkami, o dziwo napisanymi po angielsku.
    Następnie udaliśmy się do miejskiej łaźni (hamam), gdzie za 22 liry można wziąć full service polegający na kąpieli z myciem przez drugą osobę i masażu. Dla rozwiania wątpliwości osobą myjącą i masującą nie jest długonoga blondynka, tylko Turek. Po wejściu wchodzimy do kabiny, gdzie przebieramy się. Mężczyźni muszą obowiązkowo przepasać się chustą, którą dostali od obsługi, kobiety mogą korzystać z hamamu nagie. W pierwszej sali jest duszno, kładziemy się tu na marmurowych ławach lub podeście. Co jakiś czas możemy polewać się zimną lub ciepłą wodą. Możemy też wejść do pobliskiego pomieszczenia, które jest zwykłą turecką sauną. Jeżeli zamówiliśmy też mycie to za jakiś czas przyjdzie do nas łaziebny z szorstką rękawicą i dokładnie nas umyje. Później nas opłucze i zabierze się za masaż, który w moim przypadku był dosyć "siłowy". Na sam koniec będziemy jeszcze polewani na zmianę ciepłą i zimną wodą. Po takich zabiegach nabiera się niesamowitej chęci na jazdę!
    Muzeum mieściło się w zamku, ale nie obejrzeliśmy go, gdyż nie dało się wprowadzić rowerów do środka. Pilnujący go żołnierze byli w tym względzie niesamowicie stanowczy. Prom kursował co godzinę, bilet kosztuję 1,5 liry za osobę, a przewóz rowerów jest za darmo. Płynie się około 30 minut. W Eceabat pojechaliśmy w lewo na nadmorski bulwar i zjedliśmy obiad w lokancie.
    Jakieś dwa kilometry za miastem była krzyżówka z wjazdem do historycznego Narodowego Parku Gallipoli. Na samej krzyżówce stał nowoczesny budynek - centrum informacyjne parku. Warto tam zajrzeć na wystawę lub kupić tandetną pamiątkę. W samym parku jest dużo informacji napisanych po angielsku. Jadąc kilka kilometrów przez równinę dojechaliśmy do muzeum w Kaptebe, po okazaniu legitymacji ISIC płaciłem 1,5 liry za wejście. W muzeum jest mało eksponatów, ale z pewności zaciekawią one osoby zainteresowane militariami z tamtego okresu. Następnie udaliśmy się nad morze, na urokliwą plażę, gdzie zaliczamy pierwszą kąpiel w Morzu Egejskim. Plaży wciąż strzeże bunkier z początku ubiegłego wieku. Dalej nasza droga biegła tuż przy morzu, po prawej mijaliśmy wzgórza, na których toczyły się krwawe walki w 1915 roku. Co chwila drogowskazy wskazują zjazdy na małe cmentarze, gdzie spoczywają żołnierze brytyjskiego imperium, w większości Australijczycy i Nowozelandczycy.
    Później wjechaliśmy w boczną drogę, biegnącą wzdłuż zachodniej części półwyspu. Krzewy zastąpiły pola uprawne z pomidorami, papryką, brzoskwiniami. Zatrzymaliśmy się przy jednej z mijanych studni na krótką przerwę. Pompa ręczna nie działała zbyt dobrze więc Łukasz postanowił ją udoskonalić. Naprawił ją tak skutecznie, że przestała działać zupełnie. Do następnego mijanego przez nas ujęcia wody nie pozwoliliśmy się mu zbliżyć. Zdziwiliśmy się, gdy zobaczyliśmy zaniedbane, na wpół zarośnięte cmentarze z poprzewracanymi nagrobkami tureckich żołnierzy. Niestety wiatr, który pomagał nam w drodze do Canakkale teraz wiał prosto w nas z taką siłą, że jechaliśmy tylko 10 km/h po płaskim terenie. W mijanych wioskach nie znaleźliśmy sklepu więc po 3 godzinach męczarni na pustkowiu, postanowiliśmy wrócić na główną drogę. W nadmorskich wypoczynkowych wioskach postanowiliśmy znaleźć tanie spanie. W pierwszym motelu usłyszeliśmy 30 lir za osobę, co mało nie strąciło nas z siodełek, a w następnym położonym nad samą cieśniną właściciel chciał tylko 20 lir za pokój trzyosobowy.


 
 poranek w sadzie brzoskwińna promiebunkier na plażycmentarz żołnierzy brytyjskiego imperiumw czasie jazdy 
 

20 lipca 2006
Ulgarderekoyu - Gelibolu - Kuru Dagi Gecidi
71 km, 6:14

    Wiatr niestety nie zmienił się. Już po kilku kilometrach jedliśmy śniadanie na stacji benzynowej. Kasjer przy płaceniu chciał nas naciąć na 1 lirę. Nie byłoby w tym nic niezwykłego gdyby nie zdarzało się to notorycznie w tego rodzaju miejscach. Czy my po kilkunastu dniach wyglądamy na bogatych turystów, którzy biorą resztę nawet na nią nie patrząc? Od tego momentu zaczęliśmy z niemiecką pedanterią przeliczać każde pieniądze przechodzące nam przez ręce. Przed Gallipoli zobaczyliśmy stocznię, gdzie budowano właśnie całkiem duży statek. Wyglądało to nawet ciekawie, ale z lenistwa nikt nie popełnił zdjęcia. Tak powoli dotoczyliśmy się do Gallipoli, które było największym miastem na półwyspie. Środek miasta przyjemnie połączony został z morzem, przystań dla jachtów wciśnięta została do resztek murów dawnej twierdzy. W jednej z niewielu pozostałych wież mieściło się bliżej nieokreślone muzeum.
    Za Gallipoli dalej ciągnęły się liczne wzgórza, na których co kilka kilometrów zobaczyć mogliśmy stare bunkry. Większość z nich umiejscowiona była w najwęższej części półwyspu. Kilka kilometrów dalej spotkaliśmy wreszcie sakwiarza w osobie Metina. Niestety znał on jedynie turecki więc nasza znajomość ograniczyła się do przedstawienia się i serii pamiątkowych zdjęć. W jednej z turystycznych wiosek w okolicach Korukoy skusiliśmy się na zjazd nad morze i kąpiel, która była cudownym przeżyciem w ten wyjątkowo upalny dzień. A propos to temperatura oscylowała w okolicach 40 stopni, a temperatury wody przy brzegu około 30 stopni. Podjeżdżając z powrotem na drogę mój bagażnik pękł w okolicach mocowania do ramy. Naprawiliśmy go prowizorycznie drutem i pojechaliśmy dalej. Słowo pojechaliśmy nie oddaje w pełni naszej jazdy, bardziej właściwe byłoby użycie czasownika popełzliśmy. Nasze pełzanie osiągało 11 km/h na płaskich odcinkach. Po 5 godzinach jazdy przejechaliśmy zaledwie 60 km. Wiatr dalej nieubłaganie wiał nam prosto w twarz. Był też optymistyczny akcent - na drodze znalazłem amulet "oko proroka", który chroni przed nieszczęściami, chorobami i innymi tragediami. Przed wiatrem jednak nie chronił.
    Z lewej strony zobaczyliśmy koniec morza. Droga skręciła na zachód, my ujrzeliśmy góry, a w zasadzie przerośnięte wzgórza. Zjazd do poziomu morza wyglądał przyjemnie, ale okazało się że mocno kręcąc rozwijamy na nim 9 km/h. Naszym celem była przełęcz Korudag o wysokości wynoszącej zaledwie 350 m n.p.m. Przed podjazdem posililiśmy się w restauracji położonej tuż przed początkiem podjazdu. Przepłaciliśmy za Kofte (odpowiednik naszego mielonego, 5 sztuk za 5 lir). Podjazd, o czym informowała nas tablica miał 5300 m. Co ciekawe przyjemniej wjeżdżało się pod górę schowanym przed wiatrem niż tak jak kilka kilometrów wcześniej po płaskim na nieosłoniętym terenie. Rozbiliśmy się w lesie zaraz za samą przełęczą. Po raz kolejny nie udało się nam wbić szpilek w wyschniętą ziemię.


 
 przydrożne bunkrywidok na miejscowość wypoczynkowąPaweł z Metinembagażnik po naprawiewidok na morze 
 

21 lipca 2006
Kuru Dagi Gecidi - Soulfli
106 km, 7:00

    Na dzień dobry dostaliśmy cudowny prezent - 7km zjazdu, szkoda tylko, że pod wiatr. Dotarliśmy do większego miasteczka położonego przy trasie - Kesan, gdzie kupiliśmy prezenty. Ciekawe wydały się nam oryginalne tureckie szklanki do herbaty i wódka anyżkowa - Yeni Raki. Za Keson na drugim skrzyżowaniu odbiliśmy na Yunanistan (tak Turcy nazywają Grecję). Nasz los się wreszcie odmienił, wiatr pchał nas do przodu, prędkości oscylowały w granicach 30 km/h. Uśmiechy nie schodziły nam z twarzy.
    Granica grecko-turecka przebiega na rzecze, a dokładnie środkiem głównego nurtu. Mimo, że oba kraje są w NATO wyczuwalna jest wzajemna niechęć wyrażająca się pod postacią żołnierzy z długą bronią stojących naprzeciw siebie na moście granicznym. Zaraz za granicą zobaczyliśmy autostradę i wijącą się tuż przy niej naszą drogę lokalną podwyższonego standardu. Za kilkanaście kilometrów mieliśmy skręt na północ na Soufli, za którym wiatr znów zwolnił nas do magicznej bariery 12 km/h. Nadmienić wypadałoby, że prawie do samej Bułgarii jechaliśmy cały czas drogą ekspresową. Po drodze zawarliśmy kilka nowych znajomości, jedną z nowo poznanych osób był żółw, który zgodził się na sesję zdjęciową. Nie była ona zbyt długa, gdyż model najzwyczajniej w świecie mi uciekł. Soufli urzeczywistniało moje wyobrażenia o greckim miasteczku. Życie płynęło w nim nadzwyczaj powoli, siesta zaczynała się przed południem, a trwała do późnego wieczora. Prawie wszystkie domy miały białe ściany, drewniane okiennice i leniwych mieszkańców. Kafejki były cały czas pełne pijących kawę Greków. Zauważyć należy, że każdemu szanującemu się mieszkańcowi Ellas (Grecji) picie kawy zajmuje co najmniej godzinę. Co kilka kilometrów przy drodze możemy zauważyć kapliczki w których pali się lampka, a w środku są obrazki ze świętymi.
    Rozbiliśmy się kilka kilometrów za miastem, przed snem pooglądaliśmy jeszcze pająka, z którym postanowiliśmy podzielić się wędzoną sardynką z puszki. Przed snem skosztowaliśmy lokalnego napoju - retziny, czyli tradycyjnego greckiego wina.


 
 przydrożna kapliczkażółwpająktworzenie relacjikolejne robaki 
 

22 lipca 2006
Soulfli - Svilengrod
114 km, 7:07

    Dzień zaczął się tak monotonnie jak większość poprzednich. W pakowaniu dochodzimy już niemalże do perfekcji. Później sprawdzamy jeszcze czy pająk zjadł rybę, ale ten nie chciał nic powiedzieć. W najbliższej wiosce kupujemy śniadanie (0,5 euro za 1,5 l wodę, duży chleb za 0,6 euro). Rozkładamy się na ławkach koło szkoły i tworzymy kanapki. W międzyczasie przyplątały się do nas dwa psy liczące na wyżerkę, ale nie wiedziały, że polscy turyści zjadają zawsze wszystko (zwłaszcza kiedy płacą za to w euro).
    Znowu przynudzę, że wiatr był dalej czołowy, ale chcę usprawiedliwić nasze nikłe postępy. Jechaliśmy szeroką drogą ekspresową, która tylko na krótkich odcinkach zamieniała się w zwykłą drogę. Dopiero za mostem na rzece Arras skręciliśmy na zachód, co przełożyło się na szybkość jazdy. Jakieś 20 km przed granicą skończyła się droga ekspresowa i zjechaliśmy na zwykłą lokalną ścieżkę. Dzięki temu zahaczyliśmy o przygraniczne miasteczko, ale Grecy mieli właśnie siestę więc pocałowaliśmy tylko klamki i pojechaliśmy dalej. Trafiliśmy na małą stację benzynową, gdzie uzupełniliśmy płyny w organizmie (piwo 1 euro i mała puszka coli też 1 euro). Na przejściu był mały ruch, co pozwoliło nam szybko dojechać do Svilengradu. Hola, hola, wcześniej zamoczyliśmy nasze brudne i nieogolone twarze w knajpce zaraz przy granicy. Piwo podobnie jak w Grecji było za 1, ale lew (2 zł).
    Żeby dojechać do dworca na skrzyżowaniu przed wjazdem na drogę do miasta trzeba skręcić w lewo, my tego nie wiedzieliśmy i zwiedziliśmy niepotrzebnie całe miasto. Dzięki temu zobaczyliśmy kamienny most na rzece, który został wzniesiony kilkaset lat temu przez Turków i leniwe centrum, w którym było wiele kuszących lokali.
    Na dworcu okazało się, że pociągi (osobowe) jeżdżą tylko do Płowdiw (bilet za 5 lew od osoby). Jest też pociąg Stambuł-Belgrad, ale prowadzi tylko wagony sypialne i do przewozu samochodów. Przed dworcem zjedliśmy pyszną kolację, szkoda że kelnerka była trochę leniwa i psuła obraz baru. Walnęliśmy namioty za miastem i ustawiliśmy budziki na 04:00 żeby zdążyć na poranny pociąg do Płowdiw.


 
 rzeka Ardasstary dystrybutor paliwastary most w Svilengradziekolacja w przydworcowym barzerozbijanie obozu 
 

23 lipca 2006
Svilengrod ->> Plovdiv ->> Sofia ->> Vidin
km,

    Szybko kupiliśmy bilety i namierzyliśmy interesujący nas pociąg. Podróż do Płowdiw zajęła nam około 3 godzin. Bilety na rowery kupiliśmy zgodnie z sugestią kasjerki u konduktora. Chciał za wszystkie 10 lewa, ale ponieważ nie mieliśmy tyle drobnych zadowolił się sumą 8 lewa.
    Gdy dojechaliśmy do celu szybko się przegrupowaliśmy i wyruszyliśmy na miasto w celach konsumpcyjnych. W pobliżu był market Billa, a dalej za nim bar mleczny, gdzie zjedliśmy pyszne śniadanie. Wybraliśmy 3 losowe potrawy plus sałatki. Jedzenie okazało się serem (żółtym lub feta) smażonym na oleju w specjalnej panierce. Pełne napchanie 3 osób kosztowało nas 20 zł. W Billa kupiliśmy gin (0.7 l) oraz tonic (2 l) aby nie nudzić się zbytnio w pociągu. Ta przyjemność kosztowała nas dodatkowe 12 zł.
    Kupiliśmy bilety na osobowy do Sofii i udaliśmy się do kasy bagażowej po bilety na rowery. W bagażowej na nasze pytanie o zakup biletu kobieta pokręciła zaprzeczając głową i powiedziała z uśmiechem "da". W Bułgarii poziome ruchy głową, odwrotnie niż u nas oznaczają - tak. Ciężko było się nam do tego przyzwyczaić. Formalności było sporo. Dostaliśmy kwitki do przypięcia na rowery, bilet na bagaż dla nas, bilet dla konduktora i paragon. Korzystając z okazji wskoczyłem na dworcową wagę i zobaczyłem 74, o 4 kg mniej jak na początku wyprawy.
    W Sofii byliśmy o 15:30. Na tym dworcu są chyba najdłuższe perony jakie widziałem, zaryzykuje twierdzenie, że mają około kilometra długości. Pociąg do Vidin miał odjechać o 16:13. Około 17 podstawili nam lokomotywę, a kilkanaście minut potem odjechaliśmy. Trasa biegła przez góry, gdzie podziwiać mogliśmy przepiękne widoki. W Vidin byliśmy około 21. Z dworca zobaczyliśmy hotel o tej samej nazwie, co miasto. Dostaliśmy super dwuosobowy pokój (ze zgodą na zamieszkanie w nim we trzech) za 38 lew (76 zł), z przestronną toaletą (prysznic) oraz działającą klimą sterowaną pilotem. Wieczorkiem skoczyliśmy na pizzę (duża z szynką za 8 zł) i podziwianie miasta.


 
 wypożycz sobie samochódbułgarski pociąg i mytoaleta w pociągugóry na północ od Sofiiwieczorna pizza 
 

24 lipca 2006
Vidin - Cetate
40 km, 2:30

    Rano okazało się, że musimy zapłacić 67 lew za nocleg. Na nic zdały się tłumaczenie recepcjonistce i właścicielowi hotelu, że wczoraj z inną portierką umawialiśmy się na 38 lew. Manager hotelu o aparycji orangutana i zachowaniu buraka straszył nas że nie oddadzą nam paszportów. Po kilku minutach przekonaliśmy ich żeby zadzwonili i zapytali się na ile się umawialiśmy. Po telefonie okazało się, że rzeczywiście na 38 lew. Bez żadnych przeprosin dostaliśmy paszporty i wreszcie wyjechaliśmy. Trafiliśmy do centrum, gdzie zjedliśmy śniadanie i trochę pokręciliśmy się po mieście. Do obejrzenia są fragmenty murów obronnych, resztki zamku i synagoga, a w zasadzie to tylko jej ściany.
    Do przeprawy promowej z miasta było jakieś 7 km. Gdy dojechaliśmy na prom zostaliśmy uprzejmie poinformowani przez obsługę portu, że prom będzie za 20 minut. Czekaliśmy ostatecznie 3 godziny, ale zacznę od początku. Po kilkudziesięciu minutach oczekiwania w małym cieniu rzucanym przez budkę policji ruszyliśmy do sklepów bezcłowych w poszukiwaniu czegoś zimnego do picia. Szybko namierzyliśmy jedyną rzecz nadającą się dla nas - piwo Budweiser 0,33 za 0,6 euro. Wyobraźcie sobie, że nie było żadnej wody, coli czy soku. Gdy zobaczyliśmy dno butelek podjechał samochód ze spolonizowanym Niemcem lub zgermanizowanym Polakiem. Uratował on nas piwem, ciepłym jak turecka herbata. Jako, że długo nie potrafimy usiedzieć bezczynnie postanowiliśmy wrócić do sklepu po ostatnią butelkę Budweisera, ale okazało się, że ktoś nas ubiegł. Sfociliśmy więc ciekawy motor i wreszcie przypłynął wyczekiwany prom. Na promie mrówki upychały papierosy do pudełek po czekoladkach, szło im to nad wyraz sprawnie. Prom kosztuje 3 euro od osoby i 26 euro za osobowe auto.
    Pierwsze rumuńskie domy zaskoczyły nas ciekawą architekturą. Gdy na chwilę usiedliśmy w kafejce przyplątało się do nas dwóch małych chłopców. W końcu po kilkuminutowej mantrze dostali resztkę chipsów Łukasza. Osobiście proponowałem żeby dać im benzynę, która w butelce na bagażniku miała zostać użyta do czyszczenia łańcucha. Przez następną godzinę jechaliśmy przez niemiłosiernie płaskie pola, z rzadka przerywane wioskami. Wioski te ciągnęły się po kilka kilometrów wzdłuż drogi. Co chwile zobaczyć mogliśmy małe sklepy spożywcze pełniące również funkcję barów. Przed nimi odpoczywali mieszkańcy, którzy serdecznie zapraszali nas na rozmowę. Pozostaliśmy jednak nieugięci.
    Za jedną z takich wiosek spotkaliśmy sakwiarza z Niemiec - Alexandra. Postanowiliśmy razem rozbić namioty i wymienić się przygodami. Wieczór upłynął na opychaniu się kanapkami i swobodnej rozmowie...


 
 na promiemrówki przy pracywidok na Dunajspotkanie z Alexandremnabieranie wody do kąpieli 
 

25 lipca 2006
Cetate - Drobeta ->> Timisoara
77 km, 4:33

    Szybko dojechaliśmy do miasteczka o ciekawej nazwie Drobeta-Turnu-Severin, skąd wieczorem mieliśmy pociąg do Timisoary. Po drodze mieliśmy kilka ciekawych przygód. Pierwsza z nich wiązała się z objazdem głównej drogi. Zignorowaliśmy znaki nakazujące objazd wymuszony przez osuwisko, które uszkodziło część jezdni. Na szczęście dało się tam przecisnąć z rowerami. W małym miasteczku położonym w połowie drogi do Drobety mój bagażnik złamał się z drugiej strony. Wybrał on sobie jednak bardzo dobre miejsce na awarie, dokładnie naprzeciw sklepu z narzędziami. Łukasz z pomocą sprzedawcy odcięli złamany fragment i nawiercili nowe otwory, co pozwoliło kontynuować nam naszą jazdę.
    W Drobeta w przyportowej knajpce zjedliśmy pyszne omlety z serem i parówkami i szybko przenieśliśmy się do parku, a konkretnie pod źródełko. Później skoczyliśmy jeszcze na chwilę do centrum po zakupy. Bilety do Timisoary kosztowały po 15 lei od osoby. W pociągu czekała nas jeszcze przeprawa z konduktorem, który najpierw udawał starą pannę, która chciała ale się bała. Wziąć łapówkę za rowery. Zaproponował nam po 23 leje za rower wg. oficjalnej taryfy, co jest debilizmem jakich mało. Żeby za bilet na osobę płacić 15, a za bagaż 23 - gdzie tu logika? Rumuński krwiopijca wyciągnął z nas 5 euro i 8 leji, za to nie daliśmy się już wygonić z wagonu 1 klasy do którego wbiliśmy się przez pomyłkę.
    W Timisoarze byliśmy po 21, na dworcu spotkaliśmy modliszkę, która przysiadła na sakwie i wąchacza kleju, który przyplątał się do nas. Na szczęście chłopak swoje zainteresowanie przeniósł na owada, co pozwoliło nam spokojnie się zapakować. Spaliśmy tuż przy drodze kilka kilometrów za miastem.


 
 przy osuwiskuprzydrożny krzyż, tu z widokiem na Dunajwieża w Drobetajak przewozić rowery w rumuńskim pocišgumodliszka 
 

26 lipca 2006
Timisoara - Jimbolia - Nakovo - Jimbolia - Sajan (+4km)
144 km, 7:44

    Rano bez większych atrakcji dojechaliśmy do Jimbolia, gdzie zjedliśmy shoarmę, obejrzeliśmy pomnik św. Floriana i pojechaliśmy na przejście graniczne, które okazało się zamknięte. Szkoda że nasza mapa o tym nie wiedziała, musieliśmy nadłożyć ponad 40 km. Rumuńscy policjancie pilnujący przejścia tak się nad nami rozczulili, że postanowili eskortować nas samochodem aż do drogi powrotnej do Jimboli. Z Jimboli skierowaliśmy się na drugie przejście graniczne. Serbski policjant był wyraźnie zmartwiony, że nie mieliśmy rumuńskiej pieczątki wyjazdowej. Kazał się nam wrócić do Rumuna po stempel. Rumun wytłumaczył nam, że Polska jest w UE i nie wbijają obywatelom UE pieczątek wyjazdowych. Serb mimo tego tłumaczenia pomarudził coś nieprzyjemnego na temat Rumunów, a nam wbił wjazdową pieczątkę. Na granicy wymieniliśmy euro na dinary (za 1 euro dostajemy 80 dinarów). W pierwszym miasteczku tradycyjnie odwiedzamy spożywczy - piwo kosztuje tutaj 1,5 zł, jedzenie jest nieznacznie tańsze niż w Polsce. Drogi są dobrze utrzymane, mało jest dziur.
    Miasto Kikinda było bardzo przyjemne, zadbane, z dużym rynkiem. Było popołudnie, ludzie zaczynali się powoli schodzić do ogródków piwnych. Fajnie byłoby wyskoczyć tu na wieczorną imprezę i zintegrować się z Serbami. W samym centrum był hotel Narwik (czterogwiazdkowy) za 80 zł od osoby. Dla nas było to jednak zbyt drogo więc pojechaliśmy dalej za miasto. Droga nadal była płaska i monotonna, z jednej strony kukurydza, z drugiej ściernisko, a czasem odwrotnie. Kiedy na tle zachodzącego słońca ujrzeliśmy samotną studnię, od razu wiedzieliśmy że to jest nasze wymarzone miejsce na nocleg.


 
 rumuńska shoarmawjazd do Serbiicentrum Kikindyzestaw kolacyjnyżuraw w zachodzącym słońcu 
 

27 lipca 2006
Sajan (+4km) - Szeged ->> Esztergom - Sturovo
86 km, 4:40

    Nasza jazda rowerem ograniczyła się do dojazdu do miasta Szeged na Węgrzech, gdzie po dłuższych perypetiach znaleźliśmy dworzec kolejowy. Po drodze w jednej z serbskich wiosek zjedliśmy śniadanie, rozkładając się przy barze, gdzie wypiliśmy herbatę. Niestety była tylko taka z hibiskusa. Była okropnie niedobra (ale nie wszyscy z wyprawy tak twierdzą).
    Wjazd na Węgry mocno uprzykrzyli nam pogranicznicy, niedaleko otwarto przejście na autostradzie i na tym małym zadupiu chyba im się nudziło. Pierwszy stawiający pieczątki musiał pokazać swą wielkość wbijając nam pieczątki wjazdowe na samym środku czystej kartki w paszporcie. Drugi nie dowierzał chyba w naszą abstynencję i kazał Pawłowi wybebeszyć wszystko z obydwu sakw do samego dna, szukając ponad 1 litra alkoholu. Chcieliśmy im za karę zablokować rowerami przejazd ale na tej pipidówie przez cały czas nic nie przejechało. W Szeged Węgrzy zaczęli powoli odzyskiwać dobre imię, konkretnie robił to bardzo miły, starający się mówić po polsku dworcowy kasjer. Dał nam nawet ulotkę jak podróżować węgierskimi kolejami z rowerem - dla chętnych skan. W knajpce poczekaliśmy dwie godziny na pociąg do Budapesztu, gdzie od razu z tego samego dworca mieliśmy pociąg osobowy do Esztergom pod słowacką granicę. Tam dotarliśmy około 23. Miasteczko całkiem ładne, ale wyglądało na opuszczone. Szybko dowiedzieliśmy się dlaczego. Na moście łączącym Węgry ze Słowacją ruch pieszy jak w południe, tłumy młodzieży ciągną na imprezę do dwukrotnie tańszego kraju. Słowackie Szturowo w ciągu kilku ostatnich lat odżyło - dyskoteki, światła, dziesiątki otwartych lokali. My jednak nie szukaliśmy zabawy a pociągu do Polski. Niestety wieczorem nie było żadnych interesujących nas połączeń na północ kraju. Wyjechaliśmy kilometr za miasto i rozbiliśmy namioty.


 
 kruk i żurawśniadanko w hawajskim stylunarodowe serbskie danie obiadowe - schab i polędwica - pyszne !!!knajpka w Szegedpółnoc w naszym obozie 
 

28 lipca 2006
Sturovo ->> Bratislava ->> Zilina ->> Kraków
km,

    Rano pojechaliśmy pociągiem do Bratysławy, gdzie przesiedliśmy się na pociąg do Żiliny. Pociąg ten należy bardzo pochwalić, gdyż ciągnął wspaniały wagon restauracyjny. Nie dość że ceny były przyjazne, jedzenie pyszne, a kelner (prawdopodobnie właściciel) uczynny i miły to jeszcze można było płacić w euro. Za 15 euro (za trzech) posililiśmy się wyprażanym syrem z szynką, ziemniakami, sałatką, tatarską omacką i oczywiście doskonałym słowackim piwem. Z Żiliny jeździł osobowy pociąg do Krakowa w który wsiedliśmy. Przejściówka ze Skalite do Zwardonia kosztowała 47 koron na osobę, za rowery od Żyliny do Zwardonia zapłaciliśmy tradycyjnie po 20 koron. U przyjaznego polskiego konduktora (pół godziny szukał dla nas odpowiednich połączeń) zakupiliśmy bilety do Kielc, Wrocławia i Poznania i w Bielsku-Białej oficjalnie zakończyliśmy wyprawę Turcja 2006.


 
 pakowanieno commentsw pociągui w PolsceTHE END 
 


Arek