| 20 lipca 2005 Fastiv - Kożnanka - Pavoloch - Andruszki - Wchoraisze - Czernorutka - Berdyczów 124 km, 8:25
Fastiv okazał się ważnym węzłem kolejowym, co potwierdziło jakieś 9 przejazdów kolejowych, które mineliśmy wyjeżdzając z miasta w kierunku na Kożnankę. Z Koznanki najmilej wspominamy przystanek autobusowy, gdzie zjedliśmy upragnione śniadanie. Dla mnie był to drugi dzień atrakcji żołądkowych. Tutaj chciałbym dodać, że najlepszym lekarstwem na ww. dolegliwości jest wódka, co zostało potwierdzone emipirycznie. W Pavoloch wg. mapki miał być zamek, ale po przesłuchaniu autochtonów okazało się, że są to resztki ziemnych fortyfikacji wojsk kozackich Chmielnickiego. Kilkanaście minut spędziliśmy w barze, gdzie zagonił nas przelotny deszcz. Mała wioska mimo "reprezentacyjnego" placu wraz z cerwkią była raczej wymierająca.
Boczne drogi były tragicznie oznakowane, do tego nawierzchnia pamiętała chyba Niemca idącego na Moskwę. Była ona praktycznie w każdej formie zaczynając od piaskowej przeradzając się w kamienistą dochodząc do asfaltowej podziurawionej niczym szwajcarski ser. Wjechaliśmy na polną drogę rozdzielająca pola. Wiodła ona przez jakieś 7 km prosto. Otaczały nas uprawy wszelkiej maści sięgające aż po widnokrąg. Pod koniec tego odcinka niebo było ciemnogranatowe. Ta oznaka wymogła od nas, leniwie pedałujących, drastyczne zwiększenie prędkości. Z siła wodospadu dotarliśmy do małej wioski, gdzie schronienie dał nam przybazarowy bar.
W ramach wyjątku zdecydowaliśmy się na herbatkę. W ramach rozwijania socjalistycznej więzi braterstwa łaczącego nasze dwie republiki zapoznaliśmy się z miejscowymi rolnikami. Jeden z nich - Sergiej - był mocno zbudowany, co spowodowane było jak się później okazało rodzajem wykonywanej pracy, a mianowicie kierowaniem kombajnem Dominatorem. Byli niezmiernie ciekawi Polski, cen praktycznie wszystkiego, motywami, które skłoniły nas do tej podróży. Rozgrzewaliśmy się miejscowym ekwiwalentem żołądkowej gorzkiej, czyli żytomierską. Po jakichś dwóch godzinach przestało padać i wyposażeni przez naszych nowych znajomych w prowiant, w postaci ziemniaczanych placków z kartoflami pomknęliśmy na Berdyczów. Pierwsze 10 km przebiegało przez odsłonięte pola. Wiało niemiłosiernie mocno zwalniając nas do prędkości rzędu 12-13 km/h na płaskim terenie. We Wchoraisze uzupełniliśmy płyny i pojechaliśmy dalej osiągając Czernorutkę.
Z ciekawszych budynków (oprócz współczesnych ruin dawnego zamku) zaoferowano nam stację kolejową, która w połączeniu z deszczem skusiła nas. Kupiliśmy bilety do Kazatynia i z utęskniemiem czekaliśmy na pociąg. Wsiadanie przebiegać miało standardowo. Wsiadłem pierwszy i gdy obróciłem się, aby wziąć rower od Pawła drzwi bezczelnie zamknęły się mi przed nosem. Paweł widząc to zaczął reklamować u konduktora, aby ten otworzył drzwi, ale tamten nie reagował. Wysiadłem na następnej stacji. Zamiast czekać na nastepny pociąg zagadnąłem dziewczynę, która również tu wysiadła. Tania pokazała mi drogę do najbliższej wioski (3 km od stacji kolejowej), gdzie się udaliśmy. Była tak jak większość poznanych ludzi bardzo ciekawa Polski i tego czym się zajmuję. Powiedziała, że w wiosce powinien być jakiś samochód, który mnie zawiezie do Czernorutki. Szybko jednak okazało się, że miejscowi nie byli skłonni do pomocy pokazując mi jedynie drogę do poprzedniej stacji kolejowej. W sumie było to około 8 km, które pokonałem po połowie szybkim krokiem i świńskim truchtem. Problemem był niewątpliwie mój strój rowerowy i sztywne buty, które beznadziejnie sprawdzały się na kostce. Nie mogłem też zejść z drogi, gdyż po bokach było błoto. Gdy już dotarłem do stacji byłem zmęczony, ale bardziej zdenerwowany postępowaniem obsługi pociągu. Nie pozostawało nic innego jak tylko wsiadać na rowery i jechać dalej, gdzieś gdzie możnabyłoby rozbić namiot w ustronnym miejscu. Zaczęło się ściemniać, ale jedynym lasem był pas zieleni przydrożnej. Na skutek padających deszczów było zdecydowanie za mokra, aby rozbijać tam namiot. Pokonaliśmy więc 30 km w zupełnych ciemnościach, aż 30 minut po północy dotarliśmy do Berdyczowa. Oprócz hotelu przy ulicy Liebknechta był jakiś tańszy nocleg w okolicach dworca kolejowego, ale nie mieliśmy już nastroju na szukanie go. Za dwie osoby zapłaciliśmy 81 hr i szybko rozczarowaliśmy się, gdyż okazało się, że woda będzie dopiero o 6 rano. Pozostała nam jedynie kąpiel w 2 butelkach wody mineralnej, które dostaliśmy od etażowej. Etażowa to kobieta, kótra opiekuje się piętrem w hotelu. Przypada po jednej na każde piętro (oczywiście oprócz recepcji). Znacznie zwiększa to zatrudnienie w hotelu i wpływa ujemnie na jego dochody.
|   |