Wyprawa rowerowa Mołdawia 2004

    RELACJA     MAPA     STATYSTYKI     GALERIA

 

15 lipca 2004 - czyli głównie o Gruzji

   Wysiadając z pociągu na peronie przywitał mnie Paweł. Po krótkiej chwili obok nas pojawiły się 2 osoby z rowerami objuczonymi sakwami z przodu i z tyłu, wielkość tych pakunków determinowała cel ich podróży jako conajmniej Mongolię. Po krótkiej konwersacji w barze na uroczym rynku w Przemyślu wyżej wymieniona dwójka zwana dalej Pawłem i Wojtkiem objawiła cel swojej podróży - Gruzję (cel bardzo ciekawy w związku z separatystycznymi tendencjami w Batumi). Po dyskusji na temat podróżowania pociągiem na Ukrainie okazło się, że tak łatwo i szybko pociągami Ukrainy przejechać się nie da. Na pociągi dalekobieżne trzeba mieć wykupiony bilet parę dni przed odjazdem w sezonie, gdyż z reguły jest dużo chętnych. Rowerem w takich pociągach jechać można tylko po wykupieniu całego przedziału na 4 osoby w "kupe" lub miejsc w "plackartnyj".
   Udaliśmy się na poznany rok temu kemping (17zł osoba z pościelą w domku) z kiepskim węzłem sanitarnym. Nowo poznana dwójka oświadczyła, że woli spać na dziko niż w kempingu więc nasze drogi rozeszły się, a raczej rozjechały.


16 lipca 2004 piątek
72km rowerem
Medyka - Mościska - Sambor - pociągiem do Mamałygi(Stryja-Morszyn-Iwanofrakowsk-Czerniowce)

Autor relacji z pirożkami z mięsem. Nawiasem mówiąc reszta wyprawy nie podziela zdania że pirożki są jakościowo proporcjonalne do ceny i uważa że pirożki są doskonałe.   Po szybkiej pobudce udalismy się na przejście graniczne. Rowerami koniecznie trzeba przechodzić przez piesze, bo na drogowym Ukraińcy nie chcą przepuszczać (sytuacja taka jest na wszystkich ukraińskich przejściach granicznych). Przy przekraczaniu należy wypełnić bliżej nieokreślony papier gdzie wpisujemy: nazwisko, imię, obywatelstwo, datę urodzenia, płeć, numer paszportu i nasz podpis na koniec. Co ważne jedną część zabierają na przejściu, a druga będzie nam niezbędna do opuszczenia Ukrainy. Przy samym wyjściu po odprawie ukraińskiej po prawej stronie jest budka, gdzie wymuszają zakup ubezpieczenia (ukrainmedstrach potocznie zwanego strachowe). Po szybkich negocjacjach skończyło się na 1$ łapówki. Owe strachowe i tak na nic się nie przydaje.
   Mościska oprócz kantoru w centrum i pomnika Tarasa Szewczenki nic ciekawego nie były w stanie nam zaoferować. Droga do Sambora jest typowo lekko pagórkowata, nic ciekawego na niej się nam nie pojawiło. Obok dworca w Samborze jest bazar, gdzie dostaliśmy tanią i nietypową dla nas chałwę ze słoneczników. Oprócz chałwy można kupić od stojących tam kobiet placki gotowane w oleju z mięsem Wagony z naftą w Stryju(a własciwie z czymś co rości sobie prawo do nazywania się mięsem), kapustą i jajkiem - jakość jest proporcjonalna do ceny. Wielkość składu wagonów z naftą na bocznicy zaskoczyła nas. Po rożnych kombinacjach kolejowych docieramy do Mamałygi (ciekawi mnie jak ma się nazwa miejscowości do nazwy kaszki - jak ktoś wie coś o tym to byłbym uradowany gdyby zechciał się tym podzielić:)). Zgodnie z praktycznymi doświadczeniami wyciągnelismy następujące wnioski:
   - każdym czterocyfrowym pociągiem da się jechać z rowerem
   - trzycyfrowym nie zawsze. Nas i rowery w trzycyfrowych pociągach interesowały znane nam z czterocyfrowych wagony o nazwie "zahalnyj" (drewniane ławki,bezprzedziałowy). Do ww. "zahalnyj" rowery dały się bez problemu wpakować..Podróż pociągiem
   My jednak w Iwanofrakowsku trafiliśmy na pociąg 3cyfrowy, gdzie wagonem o najniższej klasie był "plackartnyj" (bezprzedziałowy z łóżkami do spania - widok nasuwa na myśl sypialnie na okrętach). Tu o wejście lepiej dopytać opiekuna wagonu ("priwodnik"), czy można wejść - pod warunkiem, że pociąg czeka kilkanaście minut na stacji. Jak czeka kilka to można wejść zagadać czy nie da się wejśc bez biletu i "kupić" bilet w wagonie. Sugerujemy wejście do ostatniego wagonu w składzie, gdzie w ostatnim przedsionku miejsca jest tyle, że 2 rowery i 2 osoby spędzają podróż w pozycji kwiatu lotosu. Co ważne bilet w kasie kupuje się na paszport, co zajmuje trochę czasu.


17 lipca 2004 sobota - SPORT MIR PROGRES
47km
Mamałyga-Lipcani-Bricani

   Mamałyga okazała się stacją "poezdy", gdzie wsiadają celnicy i sprawdzają pociąg. Oprócz tego miasteczko miało pare sklepów i bar czynny od 12. Przejście graniczne minęło nadzwyczaj szybko i bezboleśnie. Celnicy w znakomitej większości okazali się chłopcami w wieku około 18 lat. Radości dostarczyła nam transkrypcja fonetyczna naszych nazwisk na cyrylicę. Pieniądze można wymienić na przejściu lub w Lipcanach, gdzie w centrum miasta stoi gość w samochodzie (kurs jest dobry, gość przyjął nawet dolary kanadyjskie), noclegu w postaci hotelu nie ma. Waluta w Mołdawii przypomina w wykonaniu papier toaletowy więc trzeba uważać żeby się nie pomylić. Następnie ostro pod górkę i oczom naszym ukazał się mołdawski ślub. Sport, mir, progress...Impreza była właśnie na ulicy, gdzie w dzień ludzie chodzili z jakimś jedzeniem. Z perspektywy dnia dzisiejszego żałujemy, że nie probowaliśmy załapać się na krzywy ryj na to wydarzenie;) - pognaliśmy dalej z górki i pod górkę do Briceni. Po drodze spotykalismy studnie - bardzo liczne przy mołdawskich drogach; słoneczniki, które postanowiły być leitmotivem kolejnych dni. Zrobiliśmy sobie oczywiście foto przy kamiennym napisie Sport Mir Progres.
   Studnia w centrum BriceniBriceni jest jak na standardy mołdawskie sporym miastem. W centrum pod apteką (farmacie) zastaliśmy pasące sie kozy. Dworzec PKS był całkiem spory a w przeciwnym kierunku było coś co nosiło nazwę centrum. W centrum obok budynków ozdobionych typowo socjalistycznymi motywami było pare barów, sklep AGD, ze 3 markety, sporo knajpek i hotel, gdzie nocowaliśmy za 160 lei za 2 osoby.W jednym z barów zamówiliśmy potrawę narodową, która okazała się schabowym w dziwnej panierce. Wieczorem degustowalismy flagowe mołdawskie piwo - Chisinau - odpowiednik naszego piwa średnio-niskiej klasy.


 
 

18 lipca 2004 niedziela
120 km, 7:26 h
Briceni - Ocnita - Utaci - Soroka

Słoneczniki po horyzont - bardzo częsty na Mołdawii widok   Z Briceni jak z większości mołdawskich miast zaraz za ostatnimi zabudowaniami czeka na rowerzystów górka. Ogólnie mówiąc w Mołdawii widać tendencje do budowania miast w dolinach. Po całkiem łagodnym podjeździe oczy nasze cieszyły pewne żółte przemysłowe kwiaty. Po drodze spotkaliśmy małe rozlewisko, a nad nim mnogość ptactwa i wszelakiego zwierza. Kolejnym etapem była Ocnita całkiem spora, w której był sklep z polskimi serkami i bazar.Kolejne piękne miejsce...
   Po bazarze widać było biedę tamtych rejonów. W Mołdawii z rolnictwa utrzymuje się blisko 50% ludności, a 80% gleb to niezwykle żyzne czarnoziemy. Ciężko było znaleźć na nim coś oprócz płodów rolnych, szarego mydła w ogromnych kostkach i ubrań zdaje się nie pierwszego użycia. Z jedzenia polecałbym ketchupy w foliowych woreczkach, ryby pod różną postacią (najczęściej wędzone) i chałwę, która sprzedawana jest po bandyckiej cenie 2 zł za kilogram. Po kilku godzinach, które polegały na wjechaniu na górę, szybkim z niej zjechaniu i wjechaniu na następna, z której ponownie trzeba było zjechać (...). Ostatni zjazd był porywająco stromy i tak znaleźlismy się obok koryta Dniestru w miejscowości Utaci - rzut kamieniem do Soroki. W Soroki była twierdza wzniesiona przez Stefana Wielkiego dla obrony przed Turkami. Samej twierdzy nie zwiedzaliśmy, ale rozmiarami nie powala. Obok głównego placu w mieście były dwa hotele, po negocjacjach cenowych został nam 1, gdyż w drugim nie było wolnych miejsc (szkoda, bo w tym drugim był basen i sauna). Ceny spania smyboliczne (coś około 20 zł od osoby (ciepłej wody nie było).Twierdza Soroka
   Wieczorem wybraliśmy się na miasto. W barach koniecznie trzeba wypić piwo (dobe jest ARC) i zjeść rybę suszoną ("taranta"). Mołdawianie wyglądają na rozrywkowych, bo po barach kręci się sporo osób. Gdy weszlismy do jednego disco-baru, gdzie tańczyły młode mołdawianki, którym przygladaliśmy się jak pies kościom, długo się nie naprzyglądaliśmy, gdyż miejscowi chłopcy pogrozili nam palcem z uśmiechami.
   i jak zawsze rybka do piwaPozostało nam wybrać się na kolację do restauracji. Powrót do hotelu był o tyle ciekawy, że było już ciemno, a tam latarnie się nie świecą - światło dawały nam przejeżdzające samochody. Hotel był w standardzie polskiego schroniska turystycznego, czyli standartowym dla mołdawskich hoteli. Myliśmy się w umywalce. W tamtejszych toaletach zużyty papier wrzuca się do kosza, gdyż rury odpływowe są tak wąskie, że wrzucanie w nie papieru groziłoby zapchaniem.


19 lipca 2004 poniedziałek - dzik, czyli świnia być może nawet wietnamska w Mołdawii.
82 km, 6:26 h
Soroka - Cripcau - Tara - Soldanesti - las przed Rybnicą

   Przy wyjeździe z Soroki ukazała się nam wieża widokowa, ale nikt nie miał ochoty wchodzić na górę.Wieża przy wyjeździe z miasta
   Dalej to pestka - 10km podjazdu z miasta. Z poziomu Dniestru musieliśmy wyjechać na okoliczne wzgórza. Po drodze były jak zwykle liczne studnie, podjazdy, słoneczniki, kukurydza, furmanki i jak nieliczne "magaziny" (zwane także z mołdawskiego alimentaria) znaczy się po naszemu spożywcze. W tym dniu trudno było o wodę, a tę ze studni obawialiśmy się pić, gdyż była cokolwiek mętna jak na nasze standardy. Na rozjeździe do Tary oprócz stanowska milicji był bar, gdzie nie dawali nic do jedzenia, ale były słodycze i lody (ważny składnik mojej mołdawskiej diety, które w połączeniu z pomidorami powodowały, że szybciej przebierałem nogami). Następnie przez 4 km była długa góra (pociąg przecina tą drogę dwoma serpentynami). W pewnym momencie oczom naszym ukazała się furmanka - nic specjalnego, bo często się je spotykało, lecz przyjrzyjcie się uważnie jej kołom.Furmanka bez opon
   Następnie na zjeździe zerwałem spinkę od łańcucha, co wymogło na nas kilkuminutowy postój. Dojechaliśmy do Soldanesti, gdzie czekały na nas 3 stacje benzynowe, 2 sklepy i supermarket. Dla porządku dodam, żę ww. Soldanesti jak każde mołdawskie miasto leży w dolinie, a wyjeżdza lub wychodzi się z niego pod górę. W sklepie kupiliśmy pasztet z Polski, który stał się naszym przyjacielem na najbliższe dni. Mołdawskie przetwory mięsne w puszkach mają to do siebie, że na większość z nich nie da sie spojrzeć bez obrzydzenia. Po wyjeździe z Soldanesti znowu zerwałem łańcuch, a że nasze zmęczenie było dosyć duże to zdecydowalismy się rozbić namiot.Świnka odwiedza nas w namiocie
   Znaleźlismy spokojny kawałek lasu, w którym oprócz nas, wiejskiej imprezy nieopodal, bezdomnego psa i dzika, który nie był dzikiem nie było nikogo. Dodam, że dzika świnia mocno nas wystraszyła, a że jesteśmy miastowi to uznaliśmy ją na początku za dzika ("kaban"). Zaszyliśmy się niewykąpani w naszych śpioworach oczekując kolejnego dnia.


20 lipca 2004 wtorek
76 km, 5:01h
Rezina - Rybnica - Dubasari

   Może trochę odbiegając od tematu podam, że drogi na Mołdawi są dosyć dobre. Asfalt jest trochę chropowaty jak na rower, ale nie ma w nim większych dziur i co ważne nie ma też dużego ruchu. Po przebyciu kilkunastu kilometrów oczom naszym ukazała się Rezina. Przywitała nas blokami-widmami, typowymi dla Mołdawi, które nie zostały ukończone po udpaku poprzedniego systemu.Bloki widma - charakterystyczny element większości mołdawskich miasteczek
   Podczas porannej konsumpcji sniadania przy sklepie do uszu naszych doszła muzyka. Na początku ciężko było powiedzieć z czym związana, ale potem zobaczyliśmy kondukt pogrzebowy. Później ostry zjazd do poziomu Dniestru, most taki szeroki, że spokojnie zmieściłoby się na nim kilka dużych samochodów lub czołgów.
   Gdy po moście przejeżdzało coś większego ten aż trząsł się z radości - ciekawe ile jeszcze postoi. Po drugiej stronie mostu czekała na nas Pridniestrzańska Mołdawska Respublika, czyli w Polsce po prostu Naddniestrze, a w szeroko pojętym świecie Transdniestrze. Ciekawy twór powstały w 1992 w wyniku secesjonistycznych tendencji. Mołdawia nie chciała na to pozwolić i przeprowadziła inwazję na Naddniestrze. Naddniestrzu pomogła Rosja (samoloty, specnaz), co spowodowało załamanie inwazji. W wojnie tej po obu stronach zginęło kilkaset osób. W tej samozwańczej republice mieszka około 30% rosjan, 30% mołdawian i 30% ukraińców. Rybnica to jedno z pięciu największych miast w Mołdawii liczące sobie 63 tys. mieszkańców. Najważniejsze w niej są zakłady metalurgiczne, które zostały wykupione przez rosyjską firmę. Przejazd przez granicę okazał się bezbolesny, polegał w zasadzie na okazaniu paszportów i zapłaceniu symbolicznej oficjalnej opłaty granicznej 11 lei mołdawskich za 2 osoby (można było zdaje się płacić też innymi walutami krajów ościennych oraz w euro i dolarach). Dalej było znów pod góre, na której był posterunek GAI, czyli milicji, która różniła się od mołdawskiej raczej tylko czapkami. Dalej nie było żadnego domu przez 54 km, czyli aż do Dubassari.Wjazd do Pridniestrowskiej RepublikiHerb Naddniestrza
   Wioski były, ale położone nad Dniestrem w odległości około 7km od głównej drogi. Jedyną siedzibą ludzką była mała stacja benzynowa 22 km za Rybnicą. Droga była dosyć płaska i prosta, co powodowało znudzenie. Wyobraźcie sobie 10 km płaską drogą bez zakrętów obsadzonej drzewami, po po prawej i lewej stronie kołchozowe pola. Górka była jedna i związana z bliżej nam nieznanymi jeziorkami. Zjechaliśmy z niej bardzo szybko, a miękki asfalt i duże nachylenie wymusiło na nas spacer. Nadmienić tu należy, że w lecie było tam tak ciepło, że spokojnie,gdy wyjeżdzaliśmy o godzinie 6 to jechalismy w krótkich rękawkach. Jazda między 12, a 15 jest bardzo utrudniona ze względu na słońce. Najpierw stosowaliśmy filtr UV 10, a później przerzuciliśmy się na 30. W Dubasari znaleźlismy hotel (w centrum) za 56 rubli, czyli około 28zł za dwie osoby. Warunki były bardzo dobre tzn. była ciepła woda, a reszta jak w schronisku turystycznym. W hotelu kobieta koniecznie chciała żeby nas zameldować, tzn. mówiła coś żeby iśc na policję się zameldować, ale w końcu ustapiła. W Naddniestrzu obowiązuje prawo rosyjskie więc istnieje obowiązek meldunkowy. Naprzeciw naszego hotelu był market Sheriff (firma ta ma też oprócz marketów stacje benzynowe i sponsoruje klub piłkarski FK Tiraspol). Firma Sheriff jest własnością syna prezydenta Federacji Rosyjskiej, Władimira Putina. W markecie mozna kupić w zasadzie wszystko (chemia i jedzenie, jest też kantor). Z ciekawych rzeczy to litrowa wódka za 5zł i wódka sprzedawana w puszkach 0,33 za 1,5PLN. Jest też sporo pomników poległym w walkch z Mołdawią. Herb Naddniestrza jest rzecz by można trochę... zresztą ocencie go sami.Most do RybnicyDroga przez Naddniestrze - płasko i jednostajnieMołdawski pogrzeb...

 
 



21 lipca 2004
70 km, 4:19h
Dubassari - Tiraspol

...i znowu po górę - a miało być płasko...   Wyjeżdzając z miasta poznalismy lokalna milicję, która oświadczyła nam, że jedziemy "wielikach" (skrót od słowa wielocyped - po naszemu rower) i wyraziła wielką troskę o nasze zady. Po przyjemnej górce oczom naszym ukazał się pomnik o formie i przesłaniu typowym dla ówczesnej epoki. Po drodzę do stolicy samozwańczej republiki czekało na nas jeszcze jedno miasto, które chcieliśmy sprytnie ominąć obwodnicą. Wyszło na to samo, bo i obwodnica była pagórkowata nieprzeciętnie. Nastepnie był Tiraspol. Od strony północnej do miasta wjeżdza się prawie nie zauważając go, żadnych przedmieść itp. Poznać, że to "stolyca" można po sygnalizacji świetlnej i trolejbusach. W centrum miasta znajduje się pomnik jego założyciela - Suworowa w wersji w siodle. Nie mogło zabraknąć też Lenina w wydaniu przed pałacem prezydenta i parlamentem. Pałac prezydenta, a właściwa nazwa: dom sowietów. Naprzeciwko domu prezydenta znajduje się muzeum (średnio ciekawe) i pomnik (z czołgiem oczywiście) poświęcony poległym w 1992 w wojnie domowej. W Tiraspolu mieliśmy przyjemność poznać Louriego, Dimę i Igora, którym w tym momencie chielibyśmy podziękować za noclegi i oprowadzenie po mieście. W centrum zobaczyć możemy kanotry, markety i kafejkę internetową o bardzo słabym transferze. Z innych ciekawostek jest bazar, gdzie znaleźć można trochę części do rowerów - w większości klasy SIS. Na bazarze są też pirackie płyty z muzyką, np. cała płyta z dyskografią zespołu na mp3 za jakies 10zł.CzołgTiraspol wita


22 lipca 2004 - "Nikt nie jest zapomniany, niczego nie zapomniano"
140 km, 7:45h
Tiraspol - granica - Bielanka - Majaki - wzdłuż Limania Dniestru - Ovidipol - Zatoka

   W drodze do granicy towarzyszył nam w charakterze przewodnika Igor. Granica okazała się interesującym przeżyciem. Kolejka była bardzo długa. Jak zwykle podjechaliśmy do bramy, a młody celnik po obejrzeniu naszych paszportów zabrał nas do dowódcy przejścia (zdaje się, że wszyscy dowódcy przejść mają 3 gwiazdki na pagonach - także ukraińscy). Ów gośc oświadczył nam, że nie mamy meldunku, a przejazd tranzytem to 1 dzień. Na początek chciał 60$ w łapę, a skończyło się na 15$. Gdybyśmy byli samochodem łapówka byłaby pewni kilka razy wieksza, dlatego odradzamy tam wszelkie podróże autem. Celnicy ukraińscy powitali nas uśmiechem, a jeden z nich, gdy dowiedział się, że jesteśmy Polakami zaprowadził nas do swojego kolegi w budce na przejściu pieszym i powiedział mu, że to "nasi sąsiedzi". Poczulismy się prawie jak w Europie. Na niebie nie było widać ani jednej chmurki. Na pomnikach kilka razy spotykaliśmy ten sam napis (przetłumaczony dzięki Martynowi z alt.pl.ukraina) - "Nikt nie jest zapomniany, niczego nie zapomniano"Plecy - faza pierwsza
   Słońce dało się nam weznaki, a w szczególności moim plecom. Bielanka okazała się całkiem przyjemnym miasteczkiem, gdzie nabyliśmy mapy w księgarni i zjedliśmy coś co można uznać za formę wcześniejszego obiadu. W Majakach oczom naszym ukazał się znowu Dniestr i mały bazar. Dalej odbiliśmy z głownej drogi w związku z czym musieliśmy jechać po betonowych płytach. Później wjechaliśmy na całkiem niezły asfalt i oczom naszym ukazał się widok na duża część limania. Ostatnim miastem po drodze był Ovidiopol, do którego zjechaliśmy po płynącym asfalcie i po podobnym musieliśmy wyjeżdzać.Następnie dojechalismy wreszcie do Karolino-Bugas, a następnie wzdłuż mierzeji do Zatoki - miejsca naszego noclegu. Rejon ten odradzamy ze względu na spore ceny i małą ilość kobiet w toplessie i stringach na plażach.
   My spaliśmy na prywatnej kwaterze położonej nad limaniem za 15hr za osobę (sanitariaty na zewnątrz). Niedaleko nas był bazar i wesołe miasteczko. Busy do Odessy i Białogrodu jeżdza bardzo często.PomnikDniestrLiman Dniestrowski, w tle solidna burza

 
 


23 lipca 2004 - Akerman

Twierdza Akerman   Już mrok zapada, nigdzie drogi ni kurhanu,
Patrzę w niebo, gwiazd szukam, przewodniczek łodzi,
Tam z dala błyszczy obłok - tam jutrzeńka wschodzi.
To błyszczy Dniestr, to wzeszła lampa Akermanu.

A. Mickiewicz - Stepy Akermańskie


   W ten dzień odbylismy wycieczkę turystyczno-krajoznwaczą do Białogrodu nad Dniestrem (miasto to do 1918 nazywało się Akerman, czyli Biała Twierdza). Po drodze do twierdzy oczy nasze na pokuszenie wodziły liczne winiarnie i bary, które zmuszeni byliśmy odwiedzić. Już sama fosa robi ogromne wrażenie swoimi rozmiarami. Twierdza jest przeogromna - samo jej obejście zajmuje sporo czasu.BarTwierdza AkermanTwierdza Akerman


 
 


24 lipca 2004

   W tym dniu zwiedzalismy Odessę. Bazary jak zwykle zadziwiały nas swoim bogactwem, schody od roku nic się nie zmieniły, koty były leniwe jak rok temu...Dział rybny na bazarze w OdessieSłynne odesskie schodyi leniwy kot


 
 


25 lipca 2004
154 km, 9:04h
Zatoka - Bazarinka - Primorskoje

Plecy - faza drugaMuszelkowa plaża na jeziorze SasikDroga wzdłuż jeziora Sasik czasami znikała   Moje plecy osiągały następną fazę. Celem dnia było dotrzeć jak najdalej na południe i jak najbliżej morza. Dojechlismy do Sergiejewki i przejechaliśmy molo, okazało się jednak, że nie da się tam jechać przy morzu. Kolejnym miastem po dordze była Bazarinka. Zaraz za Bazarinką był most, z którego było widać słone jeziora w całej ich okazałości. Obszary niezamieszkane dane było nam poznac tylko w okolicach jeziora Sasik, którego prawie całą wschodnią i południową częśc dane był nam objechać. Po drodze Paweł zrobił sobie przerwę na kąpiel. Musiał jednak bardzo uważać, gdyż jezioro było bardzo głębokie - na środku poziom wody mógł sięgnąć nawet pasa. Przybrzeżne zatoczki pełne były wszelkiach ptasich stworów. Oczom naszym ukazał się dom i w tym momecie skręcilismy w lewo na wschód, gdyż owady, temperatura i krzaki na drodze zaczynały być zbyt nachalne. Dalsza część drogi wiodła drogą po betonowych płytach położonych na grobli oddzielającej morze od jeziora Sasik. Dojechliśmy do Priomorskoje, była to miejscowośc nie przypominająca Zatoki. Od razu widać było, że wypoczywają tu mniej zamożni ludzie. W sklepie można było kupić tanie wino domowej roboty. Spaliśmy w czymś co z definicji było domkiem letniskowym. Radość nam dostarczały komary w ilości porównywalnej z mrówkami w mrowisku. Dla zoobrazowania tego powiem tylko, że po kilku chwilach nie próbowalismy nawet ich odganiać.Słone jezioraPelikany na jeziorze SasikDroga pomiedzy jeziorem Sasik a Morzem Czarnym


 
 


26 lipca 2004
109 km, 6:25h
Ukraińska Wenecja i turyści z Kamaza

   Z nieogarniętą radością pożegnaliśmy komary i Primorskoje. Czekało nas około 15km przez bagna - niesamowite przeżycie. Było tak wilgotno, że parowały okulary przeciwsłoneczne. Dookoła nas było mnogo ptactwa. Wjechaliśmy do Wilkowa. Wg. kilku przekazanych nam opowieści miała to być ukraińska Wenecja. Po wizji lokalnej okazało się, że z Wenecją Wilkowo ma wspólnego tylko pierwszą literę nazwy. Kanałów w mieście było kilka, większość z nich rozmiarowo przypominała ściekowe. Były też dwie cerkwie oraz mały bazar, gdzie u handlarki wymienilismy dolary. Czasem trafiał się także większy. W porcie morskim byli podobno jacyś Niemieccy pracownicy, ale ich nie spotkaliśmy. Udaliśmy się więc na dworzec morski ("morskij wokzau"). Liczyliśmy, że popłyniemy deltą Dunaju wodolotem, lecz godziny odlotów nie pasowały nam (stan na lipiec 2004 - foto poniżej). Obok dworca była budka w której była agencja turystyczna organizująca wycieczki po delcie - Wildernis.
   Ruszyliśmy dalej w drogę na Kilię, gdzie trudno było znaleść drogę na Izmaił. Wg. przewodnika Pascala w Kilii można przy ulicy Dunajskij 4 obejrzeć cerkiew św. Mikołaja z XV wieku, o na wpół podziemnej konstrukcji. W połowie dorgi zatrzymaliśmy się w wiosce, której nazwy teraz nie pomnę na relaks wymuszony wiatrem w twarz. Chwilę po nas na drodzę zatrzymał się niemalże zwijając asfalt Kamaz. Wyszło z niego chwiejnym krokiem dwóch pijanych gości. Po krótkiej rozmowie i przedstawieniu się jako turyści, dwóch ww. wymienionych stwierdziło solennie, że też są turystami tylko, że w Kamazie. Proponowali nam, że podwiozą nas na pace, z przyczyn obiektywnych odmówliśmy. Wreszczie osiągneliśmy miasto Izmaił, gdzie spaliśmy w hotelu o tej samej nazwie w centrum miasta (prospekt Suworowa). Nocleg kosztował nas 20 hrywien za osobę. Standard był turystyczny z umywalką w pokoju. Popołudniu wypełzliśmy na zwiedzanie miasta. Najwiekszą turist-atrakcją jest sobór opieki Matki Boskiej wzniesiony w latach 1822-1836. W środku oprócz remontu kopia Całunu Turyńskiego i ciekawe freski. Na końcu prospektu Suworowa leży port rzeczny, ale tam nie dojechliśmy. Jest też twierdza.6


 
 


27 lipca 2004
115 km, 6:50h
Izmaił - Nowosielskoje - Ordowka - Reni - Galati - Braila

   Rano szybko zebraliśmy się i szybko opuściliśmy Izmaił. Kilka kilometrów za miastem czekała nas droga przez groblę pomiędzy dwoma jeziorami. Jeziora te otoczone były szuwarami, a nam wydawało się, że nad ich brzegami jest więcej wędkarzy niż ryb. Warto dodać, że do grobli dotarliśmy obwodnicą - zreygnowalismy z drogi przez Matrosskaja, gdyż była tam bardzo słaba nawierzchnia. Obwodnica była bardzo dobrze oznakowana i asfalt był pierwszej klasy - poczuliśmy się jakbyśmy zmienili na chwile kraj na któryś z zachodnich. Z Ordowki rozciągał się przepiękny widok na rumuńską stronę. Na przystanku za Ordowka zaczepiły nas kotki - ledwo powstrzymaliśmy się żeby ich ze sobą nie zabrać. Droga do Reni była nudna niemiłosiernie, z lewej wały przy Dunaju z prawej pola, a zakrętów czy innych atrakcji brak. Reni reprezentuje nowe trendy, a mianowicie w centrum rynku stoi kościół, a ratusza brak. Z Reni wyjechliśmy ulicą Komsomołu czy Lenina. Do granicy był rzut beretem. Tu obawialiśmy się komplikacji, ale wszystko poszło całkiem sprawnie, ale po kolei. Granica UA-Moldova bez problemów. Za 1,5km była granica Moldova-Rumunia. Co ważne Polacy nie potrzebują już wiz do Mołdawii. U Rumunów musieliśmy sobie trochę na granicy poczekać, ale po wyrywkowej kontroli naszego bagażu puścili nas dalej. Na tym przejściu porozmawialiśmy sobie trochę z Mołdawianami, którzy jechali handlować do Rumunii. Kilku z nich kojarzy Polskę, albo z pracy lub częściej ze służby wojskowej. Kilka kilometrów za granicą zaczyna się Galati. Wcześniej materializuje się nam stocznia. Galati to stricte przemysłowe miasto, które zamieszkuje około 330 tys. osób. Reszta dnia była dla nas bardzo traumatycznym przeżyciem. Przejazd przez Galati na drogę do Braila kosztował nas sporo nerwów. Rumuni w ogóle nie szanują rowerzystów. Droga do Braila nie miała pobocza. W Braila postanowiliśmy wsiąść w pociąg do Bukaresztu. Trzeba przyznać, że pociągi tam są szybkie. Co ważne kantorów nie ma tam tak dużo jak na Ukrainie. W Bukareszcie wysiedliśmy na Bucaresti Nord. Co ciekawe jak wyjdzie się z dworca to trzeba później płacić za ponowne do niego wejście symboliczną opłatę. Przy okazji odkryliśmy sposób podróżowania. Tzn. podchodzimy do kierownika pociągu i negocjujemy cenę za podróż (braki językowe nadrabiamy zdolnościami manualnymi i wizualnymi - banknoty)...


 
 


28 lipca 2004
   Wcześnie rano byliśmy w Timisoarze. Gdy wsiadaliśmy w Braila popołudniu było 30stopni, a teraz mamy 15 i leje deszcz. Byliśmy zmęczeni po dniu jazdy i nocy w pociągu więc wybraliśmy się na poszukiwania kempingu. Cena mimo mojej zniżki była zabójcza - 1mln. W związku z dużym deszczem i obawami, że wyrosną nam między palcami błony zdecydowalismy się zostać. Wieczorem świętowaliśmy Pawła urodziny z przypadkowo napotkanym Holendrem, który przemieszczał się tak jak my na rowerku w stronę centralnej Rumunii.


 
 


29 lipca 2004
103 km, 5:40h
Timisoara - Sannicolu Mare - Mako

   Rano było tak "sucho" jak w dniu poprzednim, ale przynajmniej nie padało. Deszcz zaczął padać kilka kilometrów za miastem. Przy wyjezdzie z miasta zobaczyć można było sporo fabryk współfinansowanych przez Unię Europejską. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że moja kurtka nie jest nieprzemakalna. Reklamówki okazały się niezłym patentem na buty. Rumunia podobnie jak Polska i Ukraina okazała się krajem bocianów z tym, że tam były w wersji miniaturkowej i z czarnymi dziobami. Węgry powitały nas brakiem deszczu i suchą szosą. W Mako najtaniej było na kempingu 15 euro za dwie osoby.Prywatne kwatery wołały "funfundzwanzig ojro". Wszystko w owych miejscach noclegowych było niemieckojęzyczne w kwestiach związanych z zakwaterowaniem. Z przyczyn obiektywnych nie nawiązywaliśmy kontaktu w języku tubylców.

 
 


30 lipca 2004
36 km, 2:10h
Mako - Hatvan - Gyongyos

   Dojechaliśmy pociągiem do Szeged, miasta które warto zwiedzić. W centrum jest ciekawa katedra i inne zabytki. Nas najbardziej interesowały połączenia kolejowe. Na dworcu w Szeged jest sprytny komputerek, gdzie można sprawdzać połączenia w obrębie całych Węgier (jest wersja angielska). Przy okazji udało się mi wynaleźc zniżkę dla studentów krajów strefy Unii Europejskiej w wysokości 33%. Kobiety na dworcu o niej nie wiedziały więc warto dopominać się o tą zniżkę. Na tej zielonej karteczce na foto jest napisane, że to ta zniżka w języku węgierskim. Wysiedliśmy w Gyongyos, gdzie oczywiście padało. Z racji tego, że nie mogliśmy znaleźć noclegu w ludzkiej cenie, a z dworca nas wygonili wsiedliśmy do pociągu na Mikszolc. W Mikszolcu spało się nam całkiem smacznie na niewygodnych ławkach lub rowerach.

 
 


31 lipca 2004

Miszkolc - Koszyce - Kraków

   Koszyce okazały się przepieknym miastem. W centrum opórcz katedry, fontanny zsynchronizowanej z muzyką było częściowo odkryte podziemne ruiny średniowiecznych Koszyc i piękna zabudowa. Posililiśmy się na dworcu w knajpce pamiętającej klimaty poprzedniego ustroju i wsiedliśmy do pociągu do Krakowa.

 
 


Arek