Stepy i Kurhany Ukrainy 2007


GALERIA


Arek i Gosia - doświadczony cyklista i początkująca rowerowa turystka. W tym roku udaliśmy się ponownie na Ukrainę. Pomimo wielokrotnych wizyt w tym kraju, pełnym sprzeczności i absurdów, nieustannie przyciąga on nas swoim specyficznym urokiem, życzliwością ludzi, spotykaną na każdym kroku historią, tą najnowszą i tą dawniejszą.

Ruszając w podróż, postawiliśmy sobie dwa cele. Archeologiczny - zobaczyć ruiny starożytnych kolonii greckich, tworzących niegdyś Królestwo Bosporańskie. I drugie wyzwanie - przebyć Strzałkę Arabacką, piaszczystą mierzeję nad Morzem Azowskim o długości ponad stu kilometrów. Zamiary te udało nam się szczęśliwie zrealizować, wrażenia i wspomnienia z wyprawy będą tkwić w nas długo i będą zasilać kolejne pomysły na podróże rowerowe.

Jak wspominamy wyprawę?

Najpierw był wyludniony dworzec w Mościskach 2, jedynymi osobami na dworcu byliśmy my, znudzona kobieta za okienkiem kasy i milicjanci, palący jednego papierosa za drugim. Właśnie, papierosy - na Ukrainie palą niemal wszyscy, młodzi, starzy, mężczyźni, kobiety, chłopcy, dziewczyny, palą, częstują i ze zdziwieniem słyszą, że my nie "kurzymy".

Potem, po nocnej podróży pociągiem, był Kijów - nie tyle piękny, ile imponujący, wielkością, hałasem szerokich ulic, ilością zabytków. Cóż można zobaczyć w tym ogromnym mieście w ciągu jednego dnia? Niewiele, najważniejsze, najbardziej znane miejsca - Chreszczatyk, Majdan Niezależności, Sofię Kijowską, Monastyr o Złotych Kopułach, Ławrę Kijowsko - Peczerską. Wielkie miasto, pełne ludzi, kolorowych reklam, trąbiących samochodów, ogromnych budynków, centrów handlowych, z gigantycznym dworcem.

I z tego wielkiego, przytłaczającego miasta wylądowaliśmy na Krymie, jechaliśmy przez niewielkie miasteczka i wsie, gdzie czas płynął wolniej, a może nawet nie płynął, tylko stał i czekał, aż stanie się na tyle ciekawie, by mógł ruszyć. Jechaliśmy, robiąc przerwy na lody z suszonymi śliwkami, i jedząc po trzy naraz, odpowiadaliśmy na nieśmiałe pytania, skąd i dokąd jedziemy i dziękowaliśmy za życzenia szczęśliwej drogi.

Tak było do Feodozji. Za nią, na wysuszonym Półwyspie Kerczeńskim, w wioskach, gdzie stało dziesięć domów, z czego tylko jedna trzecia była zamieszkana, nie było już sklepów z lodami i coca-colą. Wioski te, mimo że leżały około trzydziestu kilometrów od głównej drogi przecinającej półwysep, sprawiały wrażenie zupełnie odciętych od świata, bez listonoszy, bez gazet, bez przeszłości i przyszłości, nikomu niepotrzebne, nawet spękana ziemia nie chciała pochłonąć ich rozsypujących się, betonowych resztek. Wioski oddzielone były od siebie przestrzeniami spalonego słońcem i ogniem stepu. Na stepach stały krowy i owce i patrzyły gdzieś w pustkę, może marzyły o świeżych, tonących w zieleni pastwiskach, gdy pod kopytami miały tylko suche, kłujące trawsko.

Dotarliśmy w okolice Kercza, na którego przedmieściach czekały na nas ruiny greckich miast, Nymphaion, Tyritake, Pantikapajon, Myrmekion, Porthmeion... Sezon wykopaliskowy trwał w pełni. Na dłużej zawitaliśmy w Tyritake, na południu Kercza, u gościnnych prowadzących wykopaliska i studentów. Z zapałem oprowadzali nas po stanowisku, zabrali nas na wycieczkę do wulkanów błotnych. Mimo, że nasz rosyjski ogranicza sie do podstawowych słów i zwrotów, z wielkim zapałem i cierpliwością toczyli z nami długie rozmowy na rozległe tematy, od stosunków polsko-ukrainskich po opowieoci o "pierwszym razie", kiedy każdy z nas spróbował alkohol itp. Po prostu gadaliśmy, jakbyśmy się znali od wieków. Studenci ci stanowili także wspaniały przykład tego, czego często brakuje u Polaków - szacunku dla cudzych poglądów. Każdy z nich reprezentował zupełnie różne zapatrywania polityczne - towarzystwo składało się z zagorzałego ukraińskiego nacjonalisty, obok niego zwolennik Unii Europejskiej i dopełnienie stanowił młody rusofil. Mimo tak różnych poglądów, wyrażanych otwarcie i z dumą, tworzyli zgraną grupę przyjaciół, szanujących swe ideały, nie wyśmiewających się z siebie. Ciężko wyobrazić sobie podobną rozmowę między Polakami, gdy zadeklarowany nacjonalista ze spokojem wysłuchuje hymnu na cześć Rosji i ma na tyle kultury i siły, by nie przerwać... Naprawdę, rzadko ma się okazję usłyszeć tak kulturalne rozmowy o polityce.

Z żalem porzuciliśmy towarzystwo ukraińskich archeologów i ruszyliśmy w kierunku Strzałki Arabackiej i Morza Azowskiego. Po drodze minęliśmy niedokończoną elektrownię atomową w Szczołkino. Aż nie do wiary wydaje się, że budowę wstrzymano w latach 80-tych z powodu protestów ludności krymskiej. Protesty odniosły skutek chyba tylko dzięki wcześniejszej awarii w Czernobylu - w końcu elektrownię porzucono, wybudowaną aż w trzech czwartych, co raczej tanim przedsięwzięciem nie było... I dziś, w tle za wielkim, niedokończonym reaktorem, widać bloki wybudowanego specjalnie na potrzeby elektrowni miasta. A wszystko to wygląda jak betonowa fatamorgana, która jednak nie znika.

A potem była Strzałka Arabacka. Planowo - miła wycieczka przez dziki teren, z mnóstwem rzadkich dzikich ptaków, ciekawą roślinnością. A w rzeczywistości - wielki sprawdzian siły, bardziej psychicznej niż fizycznej, wytrwałości. Ponad sto kilometrów rozjeżdzonymi, piaszczystymi drogami, bez cienia, bez wiatru. I do tego jedynymi atrakcyjnymi zwierzakami był lis, buszujący w nocy wokół naszego namiotu, i toczący kulkę gnoju żuk gnojarz. I na koniec 15-kilometrowy marsz z rowerami, wśród pyłu, w grząskim piachu. Po prostu survival, a po wszystkim ogromna satysfakcja, że dało się radę.

I kolejne spotkanie z sympatycznymi ludźmi, z rodziną Tatarów we Frunze, którzy mówią o sobie nie Ukraińcy, nie Rosjanie, ale właśnie Tatarzy, "krymskie Tatary". I którzy bez zastanowienia zaprosili nas do swego domu, ugościli kolacją, a nad ranem pożegnali jak starych, dobrych znajomych. I serdecznie zaprosili nas, jeśli kiedyś będziemy w okolicy. A my postaramy sie, żeby być w okolicy, i żeby ich znów zobaczyć.

I to wszystko, to jest dla nas Ukraina i rowerowe podróżowanie. Zapomniane przez Boga drogi i wioski, rozmowy mieszanką polsko-rosyjsko-ukraińską, ludzka życzliwość, nieco przeszła teraźniejszość, niewchodząca w przyszłość. I jeszcze gorączkowe rozbijanie namiotu przy równiutko posadzonych winnicach, w pośpiechu przed nadciągającą burzą, która zapowiada się różowymi błyskawicami. I jedzenie 4-kilogramowego melona za trzy złote, z sokiem lejącym się po brodzie, spływającym po łokciach. I koty i psy w knajpkach, z większą starannością i pracowitością pilnujących swoich stolikowych rewirów niż kelnerzy. I wszechobecne pomniki Lenina; Lenina w płaszczu albo bez, kroczącego, stojącego albo siedzącego, pomalowanego na złoto, srebrno albo biało, odnowionego albo odrapanego, ale zawsze poważnego, zadumanego nad losem klasy pracującej. A jeśli nie pomniki towarzysza, to poświęcone Wojnie Ojczyźnianej, kanciaste, betonowe, z nieśmiertelnym "wiecznaja sława gierojom" i ze sztucznymi kwiatami leżącymi przy cokole. I pyszny chleb, który pozostaje świeży przez cztery, pięć dni. I kolorowe bazary, z owocami, warzywami, rybami, mięsem, słomianymi miotłami, plastikowymi reklamówkami, dziesiątkami rodzajów piwa, szarmą z musztardą, z papierem toaletowym, butami na wysokich obcasach z cekinami, gumowymi klapkami, kwasem chlebowym, pułapkami na myszy, kożuchami, po prostu ze wszystkim, czego tylko dusza zapragnie. Tak, i to wszystko sprawia, że chce sie tam wracać, żeby pobyć w tym bałaganie miast, na pustkowiach wsi, żeby po raz setny dziękować za życzenia szczęśliwej drogi i jechać dalej, dalej i dalej...


GALERIA

Ponad 1300km, kilkadziesiąt wypitych piw, tony zjedzonych melonów...

Całkowity koszt dla dwóch osób to 1430zł za 21dni.

Dżankoj - Stary Krym - Feodozja - Kercz -Szczołkino - Heniczewsk - Askania Nowa - Kahowka - Chersoń - Mikołajew - Odessa

Zniżek na zakup sprzętu udzielił nam sklep CYKLOTUR.COM . Serdecznie dziękujemy!